Polska wieś w pierwszych latach po zakończeniu II wojny światowej niewiele się różniła od tej XIX-wiecznej. Praca w polu była wykonywana w dużej mierze ręcznie, w domach brakowało wygód, było często ciasno, bo dzieci gromadka, a izby raptem dwie – kuchnia i pokój. Do tego żadnych wygód, nawet prądu na początku nie było, wodę się czerpało ze studni, kapało w balii, a za potrzebą szło do wygódki. W takich warunkach najczęściej wychowywali się bohaterowie tej opowieści.
Dzieciństwo. Ani sielskie, ani anielskie
- Pochodzę z Żuław. Mieszkaliśmy u babci w Wiercinach blisko Nowego Dworu Gdańskiego. Nas było ośmioro – cztery dziewczynki i czterech chłopców. Babcia też miała dużo dzieci, jedenaścioro i te młodsze jeszcze z nią i z nami mieszkały, więc ciasno trochę było. Potem przeprowadziliśmy się do swojego domku, poniemieckiego. Były tam też budynki gospodarcze i 7 hektarów ziemi. Mama wszystko robiła w gospodarstwie, była tak zaradna, że jeszcze prowadziła księgowość w spółdzielni produkcyjnej i zajmowała się naszą ósemką, gdyż tata ciężko chorował. Jak tylko podrośliśmy to pomagaliśmy mamie. Miałam 7 lat, jak już pracowałam Najpierw były to obowiązki domowe. Gdy mama szła w pole, to musiałam myć naczynia, sprzątać, kury karmić. Później razem ze starszym rodzeństwem buraki pomagaliśmy kopać, nawet w nocy, gdy miał przyjść mróz. Mama dodatkowo pracowała w PGR-ze na akord, a my z nią. Byliśmy zgraną rodziną i uważam, że miałam szczęśliwe dzieciństwo. Nie było u nas poszturchiwania, rodzice nas nie bili, najwyżej mama nakrzyczała, jak się coś zbroiło, albo wyznaczała karę. Przykładowo, musiałam za swoje wyczyny umyć podłogę i naczynia zamiast pójść bawić się z koleżankami – opowiada Barbara Makuch z Ostrowitego w gminie Brzuze.
- Gdy miałam 10 lat rodzice przeprowadzili się do Żuchowa w pobliżu Skępego. Skończyłam tam szkołę podstawową, a potem liceum w Lipnie. Bardzo chciałam iść na studia, na historię, ale ze względu na to, że było nas dużo dzieci, mama nie była w stanie finansować mojej dalszej nauki, tym bardziej, że tata już nie żył. Podjęłam więc pracę w Lipnie na poczcie – wyjaśnia pani Basia.
Nie każda osoba wychowana na wsi wspomina dobrze swoje najmłodsze lata. Praca dzieci była rzeczą zwyczajną, ale najważniejszy był stosunek rodziców do pociech. Powszechny był niedostatek, chociaż jedzenie było. Skromne zazwyczaj, ale do syta.
- U nas w domu była bieda i żadnych wygód, nie to co teraz. Prąd założyli, jak miałam 5 lat. Mieszkałam w Radzynku, była nas czwórka dzieci, ja druga z kolei. Każde z nas miało swoje obowiązki. Trzeba było zielonego nazwać dla świń i dla ptaków, nakopać ziemniaków. Gdy miałam 9 lat zmarł tatuś, który był wspaniałym człowiekiem, czego nie mogę powiedzieć o mamie. Rok później trafiłam do domu dziecka w Rypinie, bo wtedy już była kompletna bieda z nędzą. Mama sobie nie radziła i nas tam zabrali. Potem wyszła drugi raz za mąż, przeprowadziła się do Przyrowy. Młodsze rodzeństwo w sierocińcu było krótko. Następnie trafili do internatu w Ostrowitem, tylko na niedzielę przychodzili do domu W domu dziecka byłam do 15 roku życia, do końca podstawówki. Potem poszłam do Torunia do szkoły zawodowej krawieckiej, Wtedy było tak, że wszystkie warsztaty trzeba było opłacać i internat też, ale mama tego nie robiła. Po pól roku usunęli mnie z tej szkoły. Gdybym była sierotą wówczas państwo za mnie by płaciło. Miałam okropne dzieciństwo. Niczego dobrego nie użyłam. Wprawdzie w domu dziecka wychowawca i dyrektor byli bardzo dobrzy, ale to nie była prawdziwa rodzina. Ja im pomagałam, oni mnie. W kuchni pomagałam, u krawcowej pomagałam. W ogródku, który tam był, też robiłam. Należałam do wszystkich kółek, jeździłam na obozy wędrowne, na wycieczki. To była moja nagroda za to wszystko. Kiedyś w domu dziecka dofinansowania były bardzo niskie. Jeden po drugim ciuchy nosiliśmy, Ale głodna nie kładłam się spać i, co ważne, byłam czysta – mówi Elżbieta Rybińska, mieszkanka gminy Brzuze.
W domu dziecka warunki bytowe, mówiąc delikatnie, do komfortowych nie należały.
- Najgorsze były 12-osobowe pokoje. Mieliśmy 2 godziny uczenia się w sali, do której wchodziło 24 dzieci. Przy stoliku siedziały 4 osoby, to nawet książek nie było gdzie położyć. Jak miałam trochę wolnego czasu to na drutach robiłam. Miałam z tego parę groszy. Zawoziłam w wakacje te pieniądze rodzeństwu, żeby miało na zeszyty i książki. W żniwa snopki wiązałam u gospodarzy, którzy nawet jabłka z sadu nie dali zjeść. Tylko wody ze studni można się było napić – tłumaczy Elżbieta Rybińska.
Małą ojczyzną Genowefy Dąbek są Gulbiny w gminie Brzuze.
- Od maleńkości mieszkam w tej wsi. Najpierw w pałacu, który tam jeszcze był. Z innymi rodzinami. Mieliśmy duże mieszkanie, około 70 metrów. Było nas sześcioro, ja trzecia w kolejce. Gdy wyszłam z domu najmłodsza siostra miała 7 lat. Rodzice pracowali na swojej parceli. Mieli 4 hektary i 60 arów. Trudno było z tego wyżyć, po ludziach robiliśmy. Boże kochany jak ciężko było. Już w wieku 12 lat wiązałam za kośnikiem snopki na zarobek, buraki pieliłam. Chowaliśmy trochę świnek, kury. Czasem coś tam dostaliśmy z opieki, jakieś rajstopy czy szale, takie cienkie. Duża rodzina była, a ziemi mało. Mieliśmy jednego konika i nim się orało. Były kontyngenty i tata musiał zboże odstawiać. Wtedy nawet w niedzielę mięsa nie było, tylko kluski z twarogiem, to był rarytas. Do szkoły chodziłam najpierw w Gulbinach, tam były tylko 4 klasy, potem do Trąbina. Miałam 3 kilometry przez łąki. Zimą w mieszkaniu zimno było, mieliśmy tylko kuchnię węglową i tylko tam się paliło. Wcześniej były w pałacu piękne piece kaflowe, ale jak się sprowadziliśmy to były już rozebrane przez ludzi. Zimy wówczas były srogie i jako dziecko ciągle marzłam. Nie było też takich ubiorów jak teraz. Co od kogo dostaliśmy to nosiliśmy. Miałam bardzo dobrych rodziców, tylko mama zmarła, gdy miała 50 lat. Zabawki? - zastanawia się pani Gienia. - Jak sobie zrobiliśmy z żołędzi, z kasztanów, to mieliśmy. Skończyłam tylko 6 klas, musiałam iść do pracy. Nie tylko ja, tak samo moje koleżanki. Chodziłyśmy na zarobek z moją młodszą siostrą. Uzbierałyśmy 800 złotych, to wtedy było bardzo dużo pieniędzy. Pojechałyśmy z tatą do Rypina, który jechał na kaszownik, jęczmień na kaszę przerobić. Tam, na rynku chciałyśmy sobie kupić buty i sukienki, ale ktoś nam te pieniądze zakosił. Wracałyśmy piechotą do domu i płakałyśmy. Tata wracał z tego kaszownika, zabrał nas na furmankę i też płakał. Mówił, że tyle pracy poszło na marne. Do dzisiaj z siostrą to wspominamy – zwierza się Genowefa Dąbek.
Jerzy Sadłowski w dzieciństwie mieszkał w Dobrem. Miał dwóch młodszych braci, tata był kierownikiem miejscowej szkoły, Swoje pacholęce lata wspomina bardzo dobrze, mimo że, tak jak inne wiejskie dzieci, już za młodu pracował.
- Mieszkaliśmy w budynku szkoły. Najpierw w starym, a gdy nowy wybudowali w 1961 roku mieliśmy dwa pokoje, kuchnię i łazienkę, którą tata zrobił. Wody nie ciągnęliśmy ze studni, bo był hydrofor. Mama pracowała na takim mały gospodarstwie. Miała krówki, dwa świniaki. Kiedyś na wsi przy szkołach były budynki gospodarcze i tam te zwierzęta trzymała. Mieliśmy hektar ziemi do dyspozycji. Pamiętam, jak żeśmy się cieszyli świecącą żarówką, gdy elektryczność założyli, chyba w 56 roku. Pracować zacząłem, gdy jeszcze chodziłem do szkoły podstawowej na swoim polu przy burakach. Potem, gdy uczyłem się w liceum pedagogicznym, przyjeżdżałem na wakacje i w żniwa z braćmi pracowałem u gospodarza, bo on nasze pole końmi obrabiał. Za darmo oczywiście. Wiązałem snopki, jeździłem kosiarką i nabierałem tężyzny. Potem inni gospodarze mnie i braci brali do roboty, do młócenia na przykład, bo było wiadomo, że Sadłowskiego chłopaki są silni i robotni. Lubiłem tę pracę. W soboty, w niedziele chodziłem na zabawy do remizy. Jak było ciepło to jeździliśmy po pracy na torfniaki, żeby się wykąpać, bo tam była ciepła woda. Uważam, że miałem fantastyczne dzieciństwo. Po skończeniu liceum wróciłem do Dobrego i zacząłem pracę w szkole w Ostrowitem jako nauczyciel – opowiada pan Jurek.
Marianna Domann urodziła się jeszcze przed wojną. Mieszkała w Kłuśnie w gminie Świedziebnia w powiecie brodnickim.
- Mieliśmy gospodarstwo kupione jeszcze przed wojną. Było tam 14 mórg, czyli około 8 hektarów. Za wyhodowanie róży dziedziczka mojemu dziadkowi kupiła karczmę, która została zaadaptowana na mieszkanie. Było elegancko urządzone, z ładną kaflową kuchnią z mosiężnymi relingami. Na wymytych fajerkach piekło się placki ziemniaczane bez tłuszczu. Dzieciństwo, to wczesne, mijało mi w strachu, bo wojna była. Pamiętam niemieckich żołnierzy którzy w 43 roku maszerowali na Stalingrad. Potem radzieccy żołnierze przybyli do wsi i wszyscy się ich bali. Niemcy byli kulturalniejsi. Jak szli na ten Stalingrad to zatrzymali się u nas w stodole. Nic nie zabrali, byli dobrze wyposażeni. Jeszcze nas dzieci częstowali gumę do żucia, chociaż mama nie kazała brać. Nas było siedmioro, ja najmłodsza. Nikt już z nich nie żyje, sama zostałam. Rodzice byli wspaniałymi ludźmi. Chcieli, żebyśmy się uczyli. Książki mieliśmy jeszcze sprzed wojny - „Baśnie” Andersena i „Księgę tysiąca i jednej nocy”. Czytałam to i nad wszystkim płakałam. Mama mi lalki szyła ze szmatek, a potem siostra, która była na robotach w Rzeszy przywiozła mi taka prawdziwą, którą dostała od swoich gospodarzy. Oni byli dla niej bardzo dobrzy. Po skończeniu podstawówki chodziłam do średniej szkoły żeńskiej w Brodnicy. Byłam dobrą uczennicą, mimo że z pipidówy. Elektryczność w Kłuśnie założyli gdy byłam już dorosła. W 58 roku skończyłam fizykę w studium nauczycielskim w Toruniu i rozpoczęłam pracę w szkole. Najpierw w Kretkach Małych, a po 3 latach, gdy wyszłam za mąż, przeprowadziliśmy się do Rogowa – wyjaśnia pani Marianna.
Różne oblicza dorosłości
Na wsi wcześnie wstępowało się w związek małżeński, nie zawsze z miłości. Taki był zwyczaj, bo przecież głupio było zostać starą panną czy starym kawalerem. Na świat przychodziły dzieci, które należało utrzymać i wykształcić, żeby miały w życiu lżej.
- Gdy skończyłam liceum i nie udało mi się pójść na studia podjęłam pracę na poczcie w Lipnie Po dwóch latach przeniosłam się do Ciechocinka I tam poznałam swojego męża. Zamieszkałam u niego. Po niecałych 6 latach przeprowadziliśmy się do Ostrowitego na gospodarkę. Na początku było 6 hektarów, później teść pod Ugoszczem zapisał nam 5. Potem jeszcze kupiliśmy dodatkowo ziemię w Łączonku. Mąż oprócz pracy w gospodarce jeszcze jeździł taksówką. W 1971 roku mąż poważnie zachorował, więc zapisaliśmy to wszystko synowi. On ma teraz ponad 100 hektarów ziemi, kombajn i wszystkie maszyny których potrzebuje. W 76 roku mąż zmarł i od do tej pory jestem sama – mówi Barbara Makuch.
Po smutnym dzieciństwie młodość i wiek średni Elżbiety Rybińskiej naznaczony był pracą ponad siły. Wyszła za mąż, urodziła siedmioro dzieci.
- W małżeństwie też nie było wesoło. Zamieszkałam w Przyrowie u teściowej. W tym domu niczego nie było. Mieszkaliśmy na kupie w jednym pokoju z kuchnią, razem z matką męża, jej facetem i ich potomstwem. Pracowałam nie tylko w gospodarce u teściowej, ale też u ludzi. Na świat przychodziły moje dzieci, ale jeden synek zmarł, gdy był malutki – opowiada pani Ela, a w jej oczach pojawiają się łzy.
- Jak przyszłam do męża to tam była bieda, a gospodarka zadłużona To trzeba było zarabiać u rolników. Pierwszy ciągnik kupiliśmy 28 lat, temu teściowa już nie żyła. Wodociąg we wsi mamy od 27 lat. Nadal mieszkam w Przyrowie, w tym domu po teściach. Wyremontowałam jeszcze dodatkowe pomieszczenie, które tam było, tak że mam teraz 2 pokoje, kuchnię, łazienkę. Syn sobie wystawił nieopodal nowy dom, nową oborę i teraz ma super. Wszystkie moje dzieci pokończyły szkoły - średnie albo zawodowe i bardzo dobrze sobie w życiu radzą, Żeby Pan Bóg dał tak, aby wszystko było jak do tej pory. Najmłodszy syn jeszcze ze mną mieszka, pozostałe dzieci powychodziły za mąż, pożeniły się i mają swoje domy – wyjaśnia Elżbieta Rybińska.
- Za mąż wyszłam w 63 roku, jak miałam 21 lat i przyszłam do teściów na gospodarkę. Męża poznałam w szkole. Nie był dobrym człowiekiem, niech mu ziemia lekką będzie, bo już nie żyje. Razem chodziliśmy do szkoły więc go znałam. Żeby nie teściowa to może byłby lepszy, tylko teść był fajny. Pieniędzy ani posagu nie wniosłam, a tam była jeszcze większa bida niż u nas. Kuchnia kaflowa, w pokoju stała koza. Kąpanie w balii, za potrzebą się szlo do wychodka na dwór. Ziemi było 5 hektarów. Mam troje dzieci, dwie córki i syna oraz fantastyczną synową. Gdy wyszłam za mąż to ja wybudowałam wszystko: oborę, stodołę i dom. Teściowie mieli mieli glinianą chałupę krytą słomą. Na dom wzięliśmy kredyt, podżyrował nam taki fajny sąsiad i mój tata. Teściowa to chętnie się do tego nowego domu przeprowadziła. Były w nim 3 pokoje, łazienka i kuchnia. Wodę ciągnęliśmy pompą ze studni. Gdy syn przejął gospodarkę ja nadal pracowałam, chociaż miałam już emeryturę, ale chciałam dorobić. Taki pan z Dobrzynia szkło przyjmował i myśmy je sortowali. Płacił 5 groszy od kilograma To ciężka praca była, bo należało nosić skrzynki które nawet po 70 kilo ważyły. Ale to było w gromadzie i człowiek nie patrzył, że ciężko. Z chęcią leciałam do tej roboty. Bo ja bardzo lubię być z ludźmi – tłumaczy Genowefa Dąbek. - Mąż zmarł 6 lat temu i teraz to mam życie, jak w Madrycie. Starcza mi i na stroje i na zabawę – dodaje mieszkanka Gulbin.
Jerzy Sadłowski przez półtora roku pracował w szkole w Ostrowitem, po czym wezwała go armia.
- Spędziłem 2 lata w wojsku, w szkole podoficerskiej. Gdy wróciłem do domu, do Dobrego kontynuowałem pracę w podstawówce w Ostrowitem. Poznałem cudowną dziewczynę, która była nauczycielką w szkole, w której mój tata dyrektorował. Zamieszkaliśmy u moich rodziców, ale tylko na rok. Potem dostaliśmy kawalerkę w Ostrowitem w Domu Nauczyciela. Były w niej wszystkie wygody, nawet centralne ogrzewanie. Teściowie mieli gospodarstwo, było tam 13 hektarów i latem pracowałem u nich przy żniwach. Do dzisiaj lubię pracę fizyczną. Urodziło się nam dwoje dzieci – syn i córka. Oboje skończyli studia. Syn mieszka obecnie w Toruniu, a córka w Poznaniu. Teraz mamy mieszkanie w Brzuzem. Jeszcze przed rokiem 80. zlikwidowano tam czteroklasową szkołę i budynek po niej przerobiono na 5 mieszkań. Po remoncie nam przydzielono jedno z nich. Komisyjnie, nie po znajomości. Gdy gminy sprzedawały swoje zasoby wykupiliśmy to mieszkanie i mamy je już na własność. Swoją młodość i wiek średni bardzo mile wspominam. Uważam, że miałem dużo szczęścia w życiu – podkreśla pan Jurek.
W tym samym budynku w Brzuzem mieszka Marianna Domann, emerytowana nauczycielka.
- Po skończeniu studium nauczycielskiego i po 3-letnie pracy w szkole w Kretkach Małych wyszłam za mąż. Swoją drugą połówkę poznałam przez koleżankę. Zamieszkaliśmy w Rogowie. Byliśmy bardzo szczęśliwi, ale spotkała nas straszna tragedia. Nasz jednomiesięczny synek Krzysztof, który przyszedł na świat w 1961 roku zmarł na obustronne zapalenie płuc. Długo nie mogliśmy się po jego odejściu pozbierać. Potem dzieci nie mieliśmy, chociaż bardzo chcieliśmy, ale moja choroba tarczycy to uniemożliwiła. Mąż był krawcem, najpierw pracował w Domu Mody w Brodnicy, a potem miał już własny zakład. Następnie przeprowadziliśmy się do Żałego, do mieszkania w budynku szkoły, a potem osiedliśmy w Brzuzem. Mąż zmarł w 2002 roku, 1 stycznia. Po operacji woreczka żółciowego dostał krwotoku. Moje życie byłoby piękne, gdyby nie śmierć synka i przedwczesne odejście męża – mówi Marianna Domann.
Proszę państwa, 4 czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm
Powyższe zdanie powiedziała w głównym wydaniu Dziennika Telewizyjnego w sobotę 28 października 1989 roku aktorka Joanna Szczepkowska po częściowo wolnych wyborach. To był początek drogi do uniezależnienia się naszego kraju od Związku Radzieckiego. Czy ta zmiana ucieszyła albo zasmuciła Barbarę, Elżbietę, Genowefę, Jerzego i Mariannę? Okazało się, że pozostali wobec niej obojętni. Byli zbyt mocno pochłonięci pracą i wychowywaniem dzieci. Tylko jedną osobę zmiana ustroju uradowała.
- Od kiedy pamiętam byłam przeciwniczką komuny i bardzo się ucieszyłam, gdy się wreszcie skończyła. Popierałam Wałęsę i do dzisiaj go za nic nie potępiam, bo dużo dla Polski zrobił i jest dobrym patriotą. Wprawdzie później głosowałam dwa razy na Kwaśniewskiego, chociaż jestem prawicowa, ale to mądry chłopak i tej swojej lewicowości nie pokazywał. Wałęsę nadal szanuję. Gadają o nim, że to Bolek czy Lolek, mało mnie to obchodzi. Teraz opluwają Tuska, ale jeśli go w Unii Europejskich docenili, to znaczy, że nie jest głupi. Myślę trzeźwo i mimo, że jestem prawicowych poglądów to widzę co i jak i do ludzi się nie uprzedzam – wyjaśniła Marianna Domann.
„Ona w sercu, w zbożu, w śpiewie, ona w splocie ludzkich rąk”
1 maja 2004 roku spełniło się marzenie wielu Polaków, staliśmy się pełnoprawnym członkiem Unii Europejskiej. 7 i 8 czerwca 2003 r. zostało przeprowadzone referendum. 77,45 procent głosujących opowiedziało się za przystąpieniem do UE. W gminie Brzuze entuzjastów dołączenia do rodziny państw Zachodu było mniej – 61 procent. Z Unii popłynęły do naszego kraju miliardy euro. Budowano drogi, wodociągi, kanalizację, boiska, remontowano i doposażano szkoły, również na terenach wiejskich. Zmieniała się Polska, zmieniała się też wieś. Chałupy kryte strzechą zastąpiły wille, murowane domy remontowano, wyposażając je w nowoczesny sprzęt. Na pola wjechały potężne ciągniki i kombajny, które jednego dnia koszą i młócą zboże nawet z kilkunastu hektarów. Część unijnych środków przeznaczono na programy społeczne, również dla seniorów. O to, jak głosowali w referendum zapytaliśmy naszych rozmówców z gminy Brzuze.
- Byłem za wstąpieniem Polski do Unii. Jesteśmy z żoną otwarci na zmiany, jesteśmy za nowościami, jesteśmy postępowi. Uznaliśmy że warto dołączyć do Zachodu i stać się jego częścią. Jeszcze przed wejściem do Unii pojechaliśmy do Niemiec i byliśmy oszołomieni, szczególnie mnogością i rozmaitością wszelkiego dobra w sklepach. Dla nas wtedy to było coś niezwykłego. Gdy pojawiła się szansa że wstąpimy do Unii, to pomyślałem że u nas też tak będzie. I jest. Teraz ludziom na wsi już żyje się bardzo dobrze w porównaniu z tym co było za mojego dzieciństwa. Programy społeczne dla seniorów są bardzo dobrym pomysłem, żeby ludzie nie siedzieli w domu, nie czekali na śmierć i nie dali się truć tym co jest w telewizji – mówi Jerzy Sadłowski.
Również Barbara Makuch jest zadowolona z naszej przynależności do Unii Europejskiej.
Stamtąd popłynęły pieniądze i płyną do dziś: na drogi, na rozwój wsi, na rolnictwo. Można już kupić nowoczesne maszyny. Ceny na produkty rolne są wprawdzie różne, ale wyrównuję je dopłaty. Uważam że to dobrze że wstąpiliśmy do Unii. Jak ktoś nie ma pracy, albo za mało zarabia, to może pojechać za granicę, tam się dorobić i ma lżej – wyjaśniła nasza interlokutorka.
Marianna Domann brała również udział w referendum, ale…
- Głosowała za, jednak teraz nie jestem zadowolona z Unii. Widzę że chcą nam zabrać tę polskość, a ja jestem patriotką. Jesteśmy obecnie izolowani, krzyże z urzędów zabierają, nie tak jak za Prawa i Sprawiedliwości. Programy społeczne dla seniorów? Popieram i korzystam – poinformowała pani Marianna.
Genowefa Dąbek nie pamięta czy głosowała w referendum, bo się polityką nie interesuje. Przeciwniczką obecności Polski w Unii jest za to Elżbieta Rybińska.
- Doszłam do wniosku, że jak wejdziemy do Unii, to znowu będziemy zależni od kogoś – wyjaśniła. - Z programów unijnych, tych społecznych korzystam, bo czemu nie? - dodała pani Ela.
W gminie Brzuze kolejną kadencję wójtem jest Jan Koprowski. W 2008 roku wpadł na pomysł imprezy wyłącznie do starszych mieszkańców gminy. Wszyscy będący w wieku emerytalnym dostali imienne zaproszenia i tak zaczął się coroczny Wiek Seniora, Wigor Juniora.
- Kiedy rozpoczynaliśmy przed kilkunastoma laty letnie spotkania starszych mieszkańców trudno było przypuszczać, że wydarzenie z roku na rok będzie się cieszyć coraz większą popularnością. Jest to nasz autorski projekt, chyba jedyny w Polsce, więc cieszę się, że ciągle się rozwija. Aż żal byłoby nie skorzystać z unikalnego krajobrazu okolicy na spotkania z seniorami, zwłaszcza że niemal zawsze towarzyszy im piękna pogoda, a uczestnikom znakomity nastrój. Pozwala to zapomnieć wielu osobom o problemach, chorobach, czy samotności - wyjaśnia włodarz.
W 2021 roku gościnią Wieku Seniora, Wigoru Juniora była Aneta Andrzejewska z Urzędu Marszałkowskiego w Toruniu.
- To niesamowite, co się tutaj dzieje. Zobaczyłam scenę spotkania dwóch pań, które nie widziały się od ponad 30 lat. My samorządowcy, w biegu, w natłoku spraw często zapominamy o czymś, co najważniejsze, o byciu ze sobą, o rozmowach. Wielkie ukłony dla gospodarzy gminy Brzuze – pana wójta i jego współpracowników. To, że się tutaj dzisiaj bawimy jest wynikiem pracy wielu osób, pewnie przez wiele tygodni, mnóstwa starań o środki, aby niczego nie zabrakło, aby była muzyka i wspaniała atmosfera. Mam nadzieję, że siły do dalszych tego typu spotkań wójtowi, pracownikom gminy i radzie wystarczy na długie lata – powiedziała nam wówczas członkini zarządu Województwa Kujawsko-Pomorskiego.
Od kilku lat Stowarzyszenie Dobrzyniacy pozyskuje dofinansowanie na to wydarzenie z funduszy unijnych z otwartego konkursie ofert „Wspieranie aktywizacji i integracji społecznej seniorów”.
W Regionalnych Programach Operacyjnych Województwa Kujawsko-Pomorskiego są też środki na aktywizację seniorów w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego. Pracownicy Urzędu Gminy Brzuze, Stowarzyszenie Dobrzyniacy oraz Stowarzyszenie Rozwoju Gminy Brzuze są nader skuteczni w ich pozyskiwaniu.
„Z gminą Brzuze się nie nudzę”
„Pasja w aniołach ukryta”, „Z seniorami za ziołami”, „Z gminą Brzuze się nie nudzę”, „Odkrywamy siebie z gminą Brzuze”, „Radości małe i duże seniorów z gminy Brzuze”, „Zdrowy i aktywny senior z gminy Brzuze”, „Dobrzyńskie lato pachnące i malowane woskiem”, „Seniorzy z Brzuzego dla świata pszczelego” – to przykłady projektów zrealizowanych przez brzuski samorząd, na które wystarano się o dofinansowanie z Urzędu Marszałkowskiego.
W 2016 roku pracę w Urzędzie Gminy Brzuze rozpoczęła Agnieszka Krauza. Obecnie jest koordynatorką przedsięwzięć skierowanych do seniorów, na które pozyskiwane są środki unijne.
- Pierwszy projekt, w który się zaangażowałam nazywał się „Pasja w aniołach ukryta”. Były to zajęcia ceramiczne, które się uczestnikom bardzo się spodobały. Rok, czy dwa lata wcześniej powstał Klub Seniora Przystań i jego członkinie oraz członkowie chcieli coś ciekawego robić. Pytaliśmy, co by im odpowiadało, sami też proponowaliśmy różne warsztaty, wyjazdy, zajęcia sportowe, kulinarne. Wszystko zaczęło się rozkręcać, a my w urzędzie, widząc ich zaangażowanie i radość z tych spotkań, zastanawialiśmy się co jeszcze. To musi być z sensem robiono, przecież na to idą publiczne pieniądze – tłumaczy urzędniczka.
Zapytaliśmy osoby, które brały udział w wymienionych przedsięwzięciach, co im się podobało. Odpowiedź była mało zaskakująca – „wszystko”.
- Dużo nauki, dużo nowego doświadczenia, dużo zwiedzania. Do dziś byśmy nie wiedzieli, że tak wiele potrafimy. To dla nas taka odskocznia od codzienności. Kiedyś było nie do pomyślenia, żeby coś takiego dla seniorów organizować. Dzięki tym projektom byłam pierwszy raz w operze i w teatrze. Tak mnie i koleżankom się to spodobało, że teraz się skrzykniemy i już za własne pieniądze i swoimi samochodami jeździmy uczestniczyć w kulturze. Takie światowe się zrobiłyśmy – śmieje się pani Basia Makuch.
Dla Marianny Domann opera to nie pierwszyzna.
- Miałam przyjaciół w Warszawie i jeździliśmy z mężem często do ich odwiedzać. W stolicy chodziłam do Teatru Wielkiego i do Filharmonii. Zamek Królewski to mam zdeptany, byłam w nim wielokrotnie. W Łazienkach też. Tam w pałacu Na Wodzie z lewej strony stoi Herkules a z prawej Apollo. To go pogłaskałam, wiadomo gdzie, aż przewodnik krzyczał, żeby nie dotykać. W Wilanowie byłam z pięć razy O Sobieskim miałam większe pojęcie od oprowadzającego, bo ja dużo książek czytam i wiem, że nic nie wiem – żartuje pani Marianna.
-To bardzo dobrze że są te programy unijne, ja to popieram. Teraz ludzie ze wsi wiedzą jak się ubrać, mówić potrafią. Wszystkie zajęcia mi się podobały. Mam różne rzeczy wykonane na warsztatach i aniołka, i jabłko, i wazonik, talerzyki malowane. Bardzo ciekawe były spotkania z dietetyczką i psycholożką – podkreśla pani Marianna.
Jerzy Sadłowski również jest zachwycony tym, co gmina robi dla seniorów.
- Mnie najbardziej podobały się wspólne wyjazdy. Byłem w teatrze w Toruniu byłem w Bydgoszczy w operze pierwszy raz, chociaż z żoną jeździliśmy do Teatru Wielkiego w Warszawie. Zajęcia malarskie, rzeźbiarskie, rękodzielnicze, teatralne też przypadły mi do gustu. Wcześniej byłem trochę takim samotnikiem, a w grupie kolegów i koleżanek z warsztatów poczułem się wyjątkowo dobrze. I cóż, stałem się duszą towarzystwa – mówi rozpromieniony pan Jurek.
Genowefa Dąbek żałuje jednego.
- Zbyt późno to się wszystko wydarzyło Mam tyle lat, że to jest moja końcówka życia. Dziewczyny są młode, mają ledwo po siedemdziesiątce, a ja i Marianna Domann jesteśmy najstarsze. Gdy zaczęłam chodzić na te warsztaty to pojechałam do opery do Bydgoszczy do teatru do Torunia i do muzeum też. Dziękuję Bogu za to. Muzeum to była dla mnie nowość. Ile tam pięknych rzeczy zobaczyłam, niektóre bardzo stare, a niektóre trochę dziwne. Na zajęciach też wielu nowych rzeczy spróbowałam. Namalowałam sobie ładne drzewo na płótnie. Fajne było rzeźbienie w drewnie, każdy zrobił sobie co chciał, czy gruszkę, czy jabłko, czy grzyb. Staram się być jak najwięcej z ludźmi, a nie siedzieć w domu i w to pudło się gapić. Wtedy jest fest, dużo śmiechu, dużo żartów, można porozmawiać, pograć w gry, umysł rozruszać. Może jeszcze Agnieszka zrobi naukę tańca? Bardzo bym chciała – rozmarzyła się pani Gienia.
- Jestem miłośniczką warsztatów. Malowanie, rzeźbienie, czy robienie czegokolwiek to moja pasja. Na takich zajęciach dla starszych ludzi dużo ręce pracują, oczy pracują, umysł też pracuje. To jest takie wyrwanie się z codziennej rzeczywistości. Można jeszcze zrobić w życiu coś, czego wcześniej człowiek nie doświadczył. Pierwszy raz na tych warsztatach malowałam i to na płótnie. W glinie też wcześniej nie robiłam. Teraz suszę kwiaty w książkach i robię kompozycje za szkłem w ramkach na nagrody w Dniu Seniora - wyjaśnia Elżbieta Rybińska.
- Dzięki tym programom pierwszy raz byłam na operetce w Bydgoszczy. W domu dziecka żeśmy jeździli do teatru w Warszawie na przedstawienia, ale dla dzieci. Teatr to całkiem inna rzeczywistość, gdy się widzi aktorów na żywo. Z wyjazdów jestem bardzo zadowolona, Agnieszka naprawdę super projekty robi: komputerowe, kosmetyczne, czy spotkania z panią psycholog i jest to super zorganizowane. Chciałabym, żeby były nadal i to jak najwięcej - tłumaczy przeciwniczka obecności Polski w Unii Europejskiej.
Zapytaliśmy Agnieszkę Krauze, czy w najbliższym czasie będzie kolejny program społeczny dla seniorów.
- Coś szykujemy – odpowiedziała z uśmiechem koordynatorka.
Tekst i fot. (jd)
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie