
Wiele ze zwyczajów wielkanocnych, czasami w zmodyfikowanej formie, jest kultywowanych na ziemi dobrzyńskiej do dziś. O tym jak to drzewiej bywało w rozmowie z naszą dziennikarką opowiada Andrzej Szalkowski, dyrektor Muzeum Ziemi Dobrzyńskiej w Rypinie.
– Przed świętami Wielkiej Nocy w religiach chrześcijańskich obowiązuje post, w obecnych czasach nie zawsze przestrzegany. Jak to wyglądało przed laty?
– Ziemia dobrzyńska była terenem pogranicza, toteż jej obyczajowość łączyła w sobie echa zwyczajów sąsiednich ziem: północnego Mazowsza, Kujaw i ziemi chełmińskiej. Post, jak wszędzie, zaczynał się w środę popielcową. W XIX wieku, o czym piszą etnografowie, wiejskie kobiety szły do karczmy uzbrojone w popiół wsypany do pończoch oraz garnki, patelnie, pokrywki, patyki. Z tym orężem czekały na mężczyzn. Gdy się tylko któryś pojawił tłukły w naczynia robiąc dużo hałasu i zmuszały go do stawiania wódki. Jeśli delikwent się nie wykupił gorzałką sypały mu popiół w oczy, biły go pończochami z wspomnianą zawartością i drapały patykami. Nazywało się to goleniem. Odtąd nie wolno było pić alkoholu, zaczynał się 40-dniowy post. Powstrzymano się od wszelkich zabaw. Instrumenty muzyczne szły w odstawkę, nie grało się, nie śpiewało i jadało nader skromnie. Przednówek był zresztą i tak okresem ograniczonej dostępności wielu produktów. Podstawę kuchni dobrzyńskiej stanowił wówczas żur. W środę, po trzeciej niedzieli wielkiego postu było półpoście. W tym dniu odbywało się wybijanie żuru, polegające na tłuczeniu o próg domostwa garnków z ową zupą. Robiono sobie psikusy, nie zawsze najmądrzejsze. Powszechne było mazanie cudzych okien sadzą, popiołem czy smarem. Wciągano wozy na dachy i obserwowano reakcję gospodarza, śmiejąc się z niego, że obejścia nie upilnował. Zatykano kominy, co niejednokrotnie doprowadzało do zaczadzenia domowników. Półpoście obchodzono również w miastach. Starsi mieszkańcy Rypina pamiętają jeszcze smarowanie szyb popiołem czy sadzą.
– Wielki Tydzień zaczynający się Niedzielą Palmową to dzień święcenia palm i procesji. Jak wyglądały palmy na ziemi dobrzyńskiej?
– Nie były tak imponujących rozmiarów, jak na przykład palmy kurpiowskie. Wyglądem przypominały kropidło. Była to długa rączka z wiechciem na końcu. Robiono je z wierzbowych gałązek, które koniecznie musiały mieć koćki. Nazywano je iwakami od iwy, najpopularniejszego gatunku wierzby, albo wijakami. Drugą konieczną do zbudowania palmy rośliną była trzcina. W niektórych parafiach księża zachęcali do zamiany jej kwiatostanów na gałązki bukszpanu, barwinka czy innych zimozielonych roślin, bo trzcina silnie pyliła, powodując bałagan w kościele. Dopiero po II wojnie światowej zaczęto na szerszą skalę dołączać do palm wielkanocnych na ziemi dobrzyńskiej papierowe kwiaty.
– Co robiono z poświęconą palmą? Jakie moce jej przypisywano?
– Zapobiegliwi gospodarze święcili kilka palm. Zabierano je do domu, zatykano najczęściej za święty obraz albo wieszano nad drzwiami. Kolejne mocowano w stodole albo budynku inwentarskim. Były przechowywane przez cały rok. W razie bólu gardła albo innych dolegliwości dawano dzieciom do spożycie koćki. Palma miała odpędzać złe moce, choroby, gdy zbliżała się burza stawiano ją w oknie, aby ustrzec się przed piorunami. W razie śmieci kogoś z domowników, gdy zabrakło gromnicy wkładano ją w ręce nieboszczyka. Na ziemi dobrzyńskiej rzadko się zdarzało, żeby ktoś zatykał palmy na rogach pól, co było częstą praktyką w innych regionach Polski. U nas taki zwyczaj odnotowano w okolicach Lipna. Pokruszone palmy rolnik dodawał do pierwszego wiosennego zasiewu. Wypędzano nimi bydło na pierwszy wiosenny wypas. Wierzono, że dzięki temu krowy będą dawać dużo mleka. W Wielki Czwartek nie było w naszych miejscowościach jakichś szczególnych zwyczajów, prócz Skępego i Wymyślina. Tam kościelny objeżdżał wózkiem cały teren i hałasując wielką kołatką, na którą mówiono sznara, ogłaszał czas przygotowań do Wielkanocy.
– Jak te przygotowania wyglądały? Czy w rodzinach protestanckich, których sporo jest na ziemi dobrzyńskiej, tak samo jak w katolickich?
– Trochę inaczej. Protestanci od Wielkiego Czwartku nie podejmowali żadnych prac przy zwierzętach, poza tymi najbardziej koniecznymi. Wcześniej przygotowywali paszę, wodę przynosili do budynków inwentarskich. Katolicy z kolei od Wielkiego Czwartku, a zwłaszcza w Wielki Piątek szli do najcięższych robót. Brali się za orkę, bronowanie, nawet sianie, choćby pogoda nie sprzyjała. Uważali też, że jest to dobry dzień na wywożenie obornika. Z jednej strony chcieli swoją ciężką pracą nawiązać do Męki Pańskiej, z drugiej mogło być to powodowane tym, że kobiety starały się pozbywać mężczyzn z domu, żeby nie przeszkadzali w świątecznych przygotowaniach. Wiadomo, że jak się chłop po chałupie kręci to próbuje wsadzić palec w potrawę i posmakować, marudzi, stuka butami przez co babka nie rośnie. Wielki Piątek w okolicach Rypina zaczynał się bożymi ranami. Polegało to na tym, że kto pierwszy rano wstał, nie dotyczyło to dzieci, podnosił pierzynę i witkami brzozowymi, wierzbowymi, a często gałązkami jałowca, agrestu, głogu czy innej ciernistej rośliny smagał nogi śpiących domowników. Mówił przy tym rymowankę: „Wielki Czwartek, Wielki Piątek, cierpiał Jezus za nas smętek. Już jedna nocka do Wielkanocka.” Miało to być odniesienie do Męki Pańskiej i jednocześnie zabieg magiczny zapewniający zdrowie i mający pchły z domu wypędzić.
– Wielka Sobota jest dniem święcenia potraw. Czy odbywało się to tak, jak obecnie?
– W ten dzień święcono nie tylko pokarmy ale również ogień i wodę. Gospodarze na ziemi dobrzyńskiej szli pod kościół, tam po poświęceniu ognia z palących się gałązek głogu, zabierali do domu to co z nich zostało. Wili z nich rodzaj korony cierniowej i zatykali ją za święte obrazy albo wieszali w rogach izby. Wierzono, że gałązki cierniowe odpędzają złe moce i pioruny. Złożone na krzyż gospodarz kładł w stodole pod pierwszy snopek żyta. Korona z poświęconych cierni była wykorzystywana rok później do rozpalenia pierwszego ognia w Niedzielę Wielkanocną. Do domu w buteleczkach przynoszono z kościoła wodę święconą, przelewano ją zazwyczaj do kropielnicy, która znajdowała się przy futrynie drzwi wejściowych. Maczano w niej palce po wejściu do chałupy, wykorzystywano do święcenia zwłok w razie śmierci kogoś z domowników.
– Jeśli we wsi nie było kościoła to wszystkie potrawy znoszono do jednego domostwa w kopańkach. Były to duże naczynia wydłubane w kłodzie drewna. Przywożono księdza, który święcił pokarmy. Z czasem ograniczono się do koszyczków, w które, jak obecnie, wkładano jajka, po kawałku kiełbasy, chleba, ciasta, trochę chrzanu, soli, pieprzu oraz cukrowe lub maślane baranki. Wszystko to ma swoją symbolikę. Jajka barwiono w łupinach cebuli albo w młodych pędach zbóż, najczęściej żyta. W latach międzywojennych pojawiły się pierwsze barwniki chemiczne, które zaczęto wykorzystywać. Najpowszechniejszym sposobem zdobienia jajek było pisanie woskiem, a krótko przed 1939 rokiem popularne stało się wydrapywanie wzorów. Zajmowały się tym starsze kobiety i dzieci, młodsze były w ferworze przygotowań do Niedzieli Wielkanocnej.
– Właśnie, jak przed laty wyglądała Wielkanoc? Na ile różniła się od współczesnej?
– Było dość podobnie. W niedzielę wszyscy szli do kościoła na rezurekcję. W domach mogli zostać tylko obłożnie chorzy, ewentualnie opiekujący się inwentarzem. Przed wyjściem dobrze było wykąpać się w stawie czy strudze, wierzono, że dzięki temu człowiek przez cały rok będzie zdrowy i pozbędzie się chorób skóry. Po nabożeństwie na wyścigi , co koń wyskoczy, bryczkami, wozami, dorożkami spieszono się do domu. Kto pierwszy dotarł na miejsce, temu szczęście miało sprzyjać przez następny rok. Zasiadano do świątecznego śniadania, gospodarz dzielił poświęcone pokarmy i rozpoczynano ucztę. W tym dniu wszyscy siedzieli w chałupie, dopiero w lany poniedziałek wyruszano w odwiedziny.
– Podobnie się dzieje współcześnie, tylko bez wyścigów. Strach pomyśleć, co by się działo na szosach, gdyby ta tradycja została zachowana. Obecnie śmigus-dyngus zatrzymuje wielu ludzi w domach, obawiają się, że zostaną oblani wiadrami wody przez rozochoconych młodzieńców. Jak się to ma do dawnego obyczaju?
– Kiedyś oblewano wodą nie każdego, głównie dziewczęta na wydaniu. Czasami nawet wrzucano je do stawu, jeziora czy strumyka. One odbierały to jako atencję ze strony kawalerów i wróżbę rychłego zamążpójścia. Smagano kobiety po nogach witkami wierzby lub brzozy. Współczesne oblewanie wiadrami wody każdego napotkanego człowieka jest chuligaństwem i nic nie ma wspólnego z tradycją. Rok temu wraz z przyjacielem Piotrem Makowskim i naszymi rodzinami wsiedliśmy w bryczkę i ruszyliśmy kultywować dawne obyczaje. Towarzyszyli nam koledzy na koniach. Objechaliśmy kilka wsi w okolicach Sadłowa, kobiety zadzierały spódnice, by chłopcy mogli je wysmagać gałązkami, za co dostawali słodycze. Ludzie nas serdecznie witali, zapraszali na kielicha i świąteczne przysmaki. To cudowne, że są jeszcze okolice, gdzie ten obyczaj jest pielęgnowany i czeka się na gości.
– Cieszy, że duch w narodzie nie ginie, a „Tradycja naszych dziejów jest warownym murem. To jest właśnie kolęda, świąteczna wieczerza, to jest ludu śpiewanie, to jest ojców mowa, to jest nasza historia, której się nie zmieni”, że się posłużę cytatem z „Misia” Stanisława Barei na zakończenie naszej rozmowy. Bardzo dziękuję.
– Cała przyjemność po mojej stronie, dziękuję.
Rozmawiała i fot. (jd)
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie