Reklama

Dziennikarz, który został pisarzem [zdjęcia]

Tygodnik CRY
17/07/2023 11:15

Maciej Siembieda przyjechał na spotkanie z czytelnikami w Miejsko-Powiatowej Bibliotece-Publicznej w Rypinie godzinę wcześniej, żeby pospacerować po mieście. Przez ten krótki czas pisarz sporo zauważył. Oto druga część relacji z wizyty

Rypin uznał za „Niewielkie, schludne miasto z sześciowiekową tradycją i dwoma kreskami zasięgu telefonii komórkowej. Miasteczko pogodne, mimo płaczliwego piątkowego nieba i wtórujących mu miejscowych tablic rejestracyjnych – CRY (cry po angielsku znaczy płakać, stąd takie skojarzenie twórcy – red.). „Połaziłem przez godzinę pod parasolem. Znalazłem cztery kościoły: stare zdjęcia cerkwi prawosławnej zburzonej przed wojną, gotycką świątynię o niezwykłej architekturze, imponujący zbór ewangelicko-augsburski, a naprzeciw niego kościół, którego nie ma. Najciekawszy. Należał do tajemniczego zakonu bożogrobców i zniknął w 1942 roku” – napisał Maciej Siembieda na Facebooku.

 

Czy zmysł obserwacji połączony z przenikliwością jest tajemnicą sukcesu pisarza? Czy coś innego? Na pewno poprawność językowa, na pewno sprawność w konstruowaniu fabuły, ale też przyglądanie się wszystkiemu i umiejętność słuchania. Również przypadek. Bo czymże innym było wydarzenie, o którym pisarzowi opowiedział jego znajomy, i które stało się zaczynem „Katharsis”.

 

– Mam kolegę, który pracuje w branży wydawniczej. Jest taki niewysoki, ciemny na twarzy, ma czarną dużą brodę, taki mało słowiański z urody. Ja oczywiście, jako wścibski, zadałem mu pytanie skąd się ten jego wygląd wziął. „Jestem Grekiem” - odpowiedział. Nosi polskie nazwisko więc byłem kompletnie zaskoczony i on mi opowiedział historię swojego ojca, który jako dzieciak paroletni, ze swoimi rodzicami, czyli partyzantami walczącymi w czasie wojny domowej przeszedł przez górę Gramos do Albanii. Stamtąd przypłynął statkiem do Polski. Zamieszkali gdzieś na Dolnym Śląsku, koło Zgorzelca. Byli bezpaństwowcami, mieli tylko dowód tymczasowy. Gdy ten mój znajomy dorósł zachciało mu się wyjechać do Grecji, ale na te dowody można było udać się tylko do Rumunii, Bułgarii, NRD, najdalej do Jugosławii. On uznał że tam pojedzie, że Bałkany są najbliżej greckich klimatów. W Jugosławii szedł ulicą i spotkał samego siebie, swojego brata bliźniaka. Okazało się że ten drugi zgubił się podczas przeprawy przez góry. Rodzice nie powiedzieli mu, że ma brata, bo nie chcieli budować większej traumy. I teraz dramatyzm tej sceny. Jeden nie mówi w ogóle po grecku, drugi nie mówi po polsku. Ta historia tak mnie poruszyła, że od niej się tak naprawdę zaczęło „Katharsis” – wyjaśnił gość rypińskiej biblioteki.

 

„Życie pisze scenariusze, na jakie nie wpadliby najlepsi twórcy fikcji” – mówi bohaterka „Gambitu”, książki, opartej na prawdziwych zdarzeniach, będącej połączeniem powieści sensacyjnej, historycznej thrillera i romansu. Jej autor twierdzi, że to była najbardziej niesamowita historia, na którą natknął się w czasie wieloletniej pracy reporterskiej.

 

– Ona zaczęła się na cmentarzu. W Bytomiu na ulicy Piekarskiej znalazłem grób, na którym były same sprzeczności. Imię i nazwisko – Włodzimierz Ostrowski, ułan Armii Krajowej, pseudonim Ryś, student Politechniki Lwowskiej, lat 21, zginął śmiercią tragiczną na lotnisku w Izbicku w październiku 45 roku. Ułan? Na lotnisku? Po wojnie? W Izbicku, które znałem jak własną kieszeń? Nie wiedziałem że tam było lotnisko. Zacząłem chodzić za tą historię i napisałem reportaż w cyklu „Ktokolwiek widział. ktokolwiek wie”, ale nikt nic nie wiedział i nikt nic nie widział. Do lotniska dotarłem, owszem. Było niemieckie, potem rosyjskie, takie polowe lotnisko na potrzeby wojska. Minęło pół roku. Gazetę, w której wtedy pracowałem czyli „Trybunę Opolską” sprzedawano z opóźnieniem na mszach w kościele w Monachium. Odezwał się do mnie człowiek który tę gazetę kupił, brat Włodzimierza – Jerzy. Jerzy cały życie bał się konsekwencji tego co zrobił brat. Byli w tym samym oddziale partyzanckim. Ich dowódca okazał się zdrajcą, agentem NKWD i Jerzy marzył o tym żeby z Polski uciec. Był przekonany, że zapłaci za za grzech brata. Zaczął grać w szachy. Doszedł do do tytułu arcymistrzowskiego, dzięki czemu udało mu się wyjechać na Zachód. Poprosił o azyl, mieszkał w Monachium Zaprzyjaźniliśmy się mimo różnicy wieku i on mi tę historię tak powoli, po kawałku, opowiadał – tłumaczył pisarz. Co to była za historia, co takiego uczynił Włodzimierz Ostrowski i inne nieprawdopodobne wydarzenia są opisane w „Gambicie”.

 

Gdy Maciej Siembieda zasiada do tworzenia skupia się wyłącznie na pracy.

 

– Piszę przy blacie kuchennym Z tyłu lodówka, tak że nie muszę nawet wstawać, jest możliwie spokojnie. Piszę ręcznie bo nie widzę tekstów w komputerze. Piszę piórem, skreślam, wybieram, zamieniam wyrazy, pracuję na nad tym do takiego momentu, aż osiągnę samozadowolenie. Wtedy idę spać, albo zajmuje się czymś innym. Rano wracam, samozadowolenie mija. Tekst jest przepisywany do komputera, zupełnie inny niż napisałem dzień wcześniej. Jak przepiszę to czytam na głos sobie i psu. Czytanie na głos jest drogą do sprawdzenia melodii tekstu. Jeśli się straci w trakcie czytania oddech, to znaczy że trzeba postawić kropkę – wyjaśnił pisarz.

 

Z tego co mówi Maciej Siembieda napisanie ciekawej książki to żadna fatyga. Najpierw kilka lat dokumentacji, zbierania informacji, słuchania opowieści innych, umiejętność zwracania uwagi na drobiazgi, bo któż ze zwykłych śmiertelników analizowałby napis na nagrobku. Potem wystarczy kawałek kuchennego blatu, lodówka za plecami i wieczne pióro. Aaa i pies, ewentualnie kot. Tylko dlaczego ta sztuka udaje się nielicznym? Pisze wielu, ale często jest to nic niewarta makulatura. Maciej Siembieda publikując pierwszą książkę w wieku 56 lat był skazany na sukces. Z takim zapleczem i z takim podejściem do pracy twórczej nie mogło stać się inaczej.

 

Tekst i fot. (jd)

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo Rypin-cry.pl




Reklama
Wróć do