
Częstymi ofiarami rozwoju motoryzacji są zwierzęta, zarówno dzikie jak i domowe. Nie ma chyba kierowcy, który by nie widział rozjechanego kota czy psa, zająca lub jeża. Czy można temu zaradzić?
Zapewne do końca nie, ale warto zastanowić się nad tym, jak ograniczyć tego rodzaju zdarzenia. Wystarczy jechać wolniej, a gdy się potrąci zwierzę, zatrzymać się i udzielić mu pomocy, jeśli jeszcze żyje. Z kolei właściciele posesji, szczególnie ci mieszkający przy ruchliwych drogach, powinni zadbać, by czworonożni pupile nie wydostawali się za ogrodzenie. Warto również sterylizować zwierzęta domowe, dzięki czemu nie będą uciekały w okresie godowym.
W piątek 13 września w Rusinowie, na drodze wiodącej z Rypina do Wąpielska leżał mocno poraniony mały piesek. Pomocy starali się mu udzielić mieszkańcy jednego z pobliskich domów – młoda kobieta, jej partner i mama. Na miejscu był też policyjny patrol.
– Dojeżdżając do domu, dostałam informację od mamy, że został potrącony piesek naszej sąsiadki. Gdy sąsiadka została o tym poinformowana, to się wyparła, twierdząc, że pies nie jest jej, chociaż to nieprawda. Na miejsce przyjechała policja i funkcjonariusze podeszli pod dom, żeby z nią porozmawiać, ale nie otworzyła. Wcześniej nie udzieliła pieskowi pomocy, a później nie przyznawała się do tego, że jest właścicielką, obawiając się, że może trzeba będzie za to zapłacić. Z tego co mówili panowie policjanci, to w takim wypadku sprawa powinna trafić do sądu. Dzwoniłam do różnych weterynarzy, ale nie odbierają. Nie wiadomo co z tym pieskiem, on wstaje, potem się się pokłada, jest ciężko ranny. Jaka to panuje znieczulica. Nie wyobrażam sobie, jak można się wyrzec własnego zwierzęcia. Przecież to członek rodziny. Poinformowałam też osoby z rodziny tej pani, które mają z nią zapewne kontakt i dalej nic, i dalej udaje że jej nie ma – wyjaśniła mieszkanka Rusinowa, jedna z nielicznych, którą zainteresował los rannego psa.
Wypadku nikt nie wiedział, ale kierowca, który rozjechał zwierzę, okazał się bezdusznym człowiekiem. Zostawił je na pastwę losu, nie przejmując się niewyobrażalnym cierpieniem, które było udziałem małego kundelka. Zachowanie właścicielki powinien ocenić sąd. Powinna też ponieść koszty akcji pomocowej.
Przybyli na miejsce zdarzenia policjanci powiadomili o potrąceniu dyżurnego, który z kolei zawiadomił weterynarza. Czas oczekiwania na przyjazd lekarza dłużył się w nieskończoność. Można było tylko bezsilnie obserwować cierpienie psa. Straszne cierpienie. Gdy zjawiła się pani doktor, ulżyła zwierzęciu, podając mu zastrzyk znieczulający. Po zbadaniu stwierdziła, że ma uszkodzoną miednicę, być może naruszony kręgosłup, a krwawienie z pyszczka może wskazywać na uszkodzone organy wewnętrzne. Potem udało się pokonać kolejny problem, jakim było otwarcie na weekend gabinetu weterynaryjnego i opłaty za leczenie. Niestety okazało się, że zwierzę miało zmiażdżoną miednicę i szczęki. Podjęto więc decyzję o eutanazji.
Przydałby się w powiecie stały dyżur lekarza weterynarii i gabinet, który w razie czego zostałby otwarty. Lekarz mógłby czekać na ewentualny telefon z prośbą o pomoc w domu. Koszt niewielki, a skróciłoby to czas oczekiwania na ratunek. Oczywiście wtedy, gdy znalazłaby się empatyczna osoba, chcąca pomocy udzielić, taka jak mieszkanka Rusinowa, która nie odpuściła. W przeciwnym wypadku pieska czekałoby powolne konanie w niewyobrażalnym bólu.
Tekst i fot. (jd)
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie