
Karol Kruszyński, dwukrotny mistrz Polski w klasie MX2, jest zawodnikiem Racing Teamu należącego do Lipnowskiego Klubu Sportowego „Jastrząb”
– Kiedy pierwszy raz usiadł pan na motocyklu?
– Miałem trzy lata. Był to pojazd dostosowany do mojego wieku z doczepionymi dodatkowymi dwoma kółkami.
– Od razu zaczął pan jeździć na motorze? Dzieci w tym wieku zazwyczaj uczą się prowadzić rowerek.
– Owszem, wcześniej był rower. Tata mi powiedział, że jak się na nim nie nauczę jeździć, to nie wsadzi mnie na motor, także miałem motywację.
– Jak wyglądała dziecięca, potem młodzieżowa kariera tak młodego sportowca? Jakie były jej etapy?
– Miałem pięć lat, gdy wystartowałem w pierwszych zawodach na malutkim motocyklu, ale już bez dodatkowych kółek. W wieku dziesięciu lat trafiłem do kadry narodowej i wtedy tak naprawdę zaczęła się moja profesjonalna kariera. Startowałem w mistrzostwach w Polsce i za granicą. Na każdym etapie dorastania motocykle zmieniały się na coraz większe.
– Kto był wówczas pana trenerem i mechanikiem?
– Tata, bez niego nie byłoby nic, ani wtedy, ani dzisiaj. Jest do tej pory moim głównym mechanikiem.
– Tata jest mechanikiem z wykształcenia czy samoukiem?
– I jedno i drugie. Gdy miał trzynaście lat, dostał swój pierwszy motocykl, chyba WSK, który był bardzo awaryjny. Tata poświęcał dużo czasu na jego naprawianie, przy okazji ucząc się. Ma ponad trzydziestoletnie doświadczenie i jest w tym świetny.
– Mama też jest w pana zespole, ponoć nazywają ją szefową? Czym się zajmuje?
– Na pewno jest szefową kuchni. Poza tym wspiera mnie w trudnych chwilach, kiedy psychicznie nie daję sobie rady.
– Jakie to są sytuacje?
– Kontuzje. Przygotowuję się cały okres zimowy, wkładam dużo ciężkiej pracy, żeby być w jak najlepszej formie przed sezonem i wypadek uniemożliwia lub utrudnia mi start. Wtedy mama jest najlepszą terapeutką. Uspokaja mnie, pociesza, motywuje i wszystko wraca do normy. Z rodzicami jesteśmy w ogóle zgranym zespołem, w końcu znamy się 20 lat i zdążyliśmy się dotrzeć.
– Dużo było tych kontuzji i czy były poważne?
– Kilka, głównie złamania. Gdy miałem dziesięć lat, złamałem kość udową i byłem wyłączony przez półtora roku z treningów i startów. Trwało to tak długo, ponieważ ortopeda źle złożył mi tę nogę i się nie zrosła, powstały komplikacje.
– Nie miał pan oporów, żeby po tak ciężkim wypadku ponownie wsiąść na motocykl?
– Nie, nigdy. Może dlatego, że zacząłem jeździć w tak młodym wieku. Upadki były od początku, wstawałem i jechałem dalej. Nie wiemy co nam się przytrafi, możemy pójść do drewnianego kościoła i cegła nam na głowę spadnie.
– Ale prawdopodobieństwo jest znacznie mniejsze.
– Mam inne przekonanie. Wszystko jest wpisane w nasze życie i to co się nam stanie, mamy zapisane gdzieś w gwiazdach. Gdybym inaczej myślał, to bym nie uprawiał tego sportu.
– Czy ma pan jakieś zainteresowania poza motocrossem?
– Owszem, interesuje mnie wszystko co ma silnik.
– A życie towarzyskie, czy ono istnieje?
– Istnieje, chociaż okrojone. Na pierwszym miejscu jest motocross, wszelkie przyjemności schodzą na drugi plan. Żyję w pewnym reżimie, a to wymaga wielu wyrzeczeń. Mam 20 lat, ciągnie mnie, żeby iść na imprezę, ale muszę sobie odmawiać, bo taki jest sport. Inaczej nie byłoby wyników.
– Czy ma pan bliskich kolegów, może przyjaciół wśród zawodników?
– Motcrossowcy to jedna wielka rodzina i staramy się utrzymywać poza torem dobre relacje. Nie przeszkadza nam, że jesteśmy rywalami. Chcemy, żeby żyło się przyjemnie, więc z kolegami rozmawiamy na wiele tematów, nie tylko o naszym sporcie.
– Mówił pan, że koło trzydziestki zawodnik uprawiający motocross kończy karierę. Czy myśli pan, żeby później zostać na przykład kierowcą rajdowym?
– Mam takie myśli, ale to zależy od finansów. To bardzo drogi sport, rozbudowana ekipa i bez wsparcia sponsorów nie dam rady. Jak będzie, przyszłość pokaże.
– Dziękuję za rozmowę.
– Dziękuję.
Tekst i fot. (jd)
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie