
Jednym z najważniejszych, choć nieco zapomnianych skarbów odkrytych w naszych okolicach było rzymskie naczynie typu terra sigillata, pochodzące z około 200 roku naszej ery. Wykopano je latem 1927 roku w Sadłowie, starej, pełnej miłych zakątków wsi leżącej niemal na granicy naszego powiatu
To był zwyczajny dzień pracy. Lipcowe słońce 1927 roku uczciwie prażyło, jak przystało na lato po długiej wiośnie, toteż nawet zawsze elegancki inżynier Jan Chmielewski, biorąc przykład z podległych sobie robotników, z ulgą zdjął koszulę. Akurat wchodzili w dość łatwy odcinek budowy torowiska kolejki wąskotorowej, mającej za dwa lata połączyć Szczutowo ze Skrwilnem i Rypinem, ponieważ zamiast wykonywać nasyp, trzeba było lekko wkopać się w łagodne wzgórze zwieńczone cmentarzem parafialnym. Inżynier przez chwilę porównywał linię wytyczoną na mapie z tą mozolnie profilowaną przez robotników, gdy nagle w rosnącej na poboczu piaskowej pryzmie dostrzegł przedmiot, który w pierwszej chwili wziął za spory brązowy kamień. Wystarczyła chwila uwagi, by bez trudu rozpoznać w nim spory fragment glinianego pojemnika. Obok tkwiło w wyrzuconej ziemi co najmniej kilkadziesiąt mniejszych i większych skorup. Chmielewski natychmiast przerwał pracę kopaczy. Zszedł do dość płytkiego wykopu, jednocześnie przywołując brygadzistę Studzińskiego. Wskazując na walające się wokół gliniane odłamki zapytał, czy coś podobnego wcześniej też się pokazywało. Brygadzista potarł spocone czoło, po czym odparł, że dopiero od dwóch dni, gdy doszli w okolice żwirowej ziemi Sadłowa, spod ziemi „wyłażą jakieś garnki”, zaś rano wykopali całkiem sporą i „ładnie rzeźbioną” miskę z eleganckim „kieliszkiem”, a także parę innych glinianych rupieci. Inżynier natychmiast kazał zaprowadzić się w to miejsce. Rzeczywiście, na boku już wyprofilowanego wykopu robotnicy odłożyli kilka przedmiotów, spośród których uwagę zwracały zwłaszcza dwa: niecałkowicie oczyszczona spora misa z widocznymi ornamentami oraz piękny w kształcie, nienaruszony w strukturze szklany pucharek. Chmielewski ostrożnie spakował to wszystko do skrzyni i wieczorem zawiózł do sadłowskiego dworu, gdzie już wcześniej właściciel rozległego majątku zaprosił go na kolację.
Dziedzic Jan
Sadłowo należało wówczas do Jana Kretkowskiego herbu Dołęga. Według rodowej legendy, częściowo potwierdzonej przez genealogów, Kretkowscy wywodzili się z mroków średniowiecza od niderlandzkiego rycerza Hugo Butyra, syna Jana z Arkel, rycerza pierwszej krucjaty zmarłego w Jerozolimie w 1112 roku! Jednak bezpośrednim przodkiem Kretkowskich był Jan z Kretkowa, wnuk Myślibora i syn Andrzeja Słupa z Wierzbicka (zm. ok. 1413/15 roku). Ród Kretkowskich wyodrębnił się z dobrzyńskiego pnia Dołęgów w drugiej połowie XIV wieku. Jeden z przodków dziedzica – także Jan (ok. 1400–1452), jako 12 letni chłopiec uwięziony został przez Krzyżaków w Brodnicy i uwolniony dopiero wskutek interwencji Władysława Jagiełły i wielkiego mistrza. Sprawa ta była swego czasu tak głośna, że jest hipoteza, iż to właśnie ona natchnęła Henryka Sienkiewicza do stworzenia podobnego wątku w „Krzyżakach”.
Tymczasem Jan Kretkowski Anno Domini 1927 od 1908 roku gospodarzył na Sadłowie. Mimo, że był człowiekiem kulturalnym oraz dość wykształconym, to nie od razu docenił wagę znaleziska. Przyjął od inżyniera Jana Chmielewskiego „na pamiątkę” kilka znalezionych na przycmentarnym polu glinianych naczyń, natomiast bez problemu uznał, że najpiękniejsza, największa misa, szklany pucharek (uznawany za „nowożytny”), a także parę innych drobiazgów należy się kierownikowi robót kolejki wąskotorowej, jako szefowi odkrywców. Przez kilka kolejnych tygodni szeroko rozprawiał o „lokalnych zabytkach” przypadkiem wykopanych na swoich włościach, aż wieść doszła do kustoszki Muzeum Mazowsza Płockiego Haliny Rutskiej, która wiedziona przeczuciem postanowiła dowiedzieć się więcej o znalezisku. Napisała do swojego społecznego współpracownika; znanego rypińskiego kolekcjonera, miłośnika starożytności, nauczyciela z zawodu Fryderyka Karlsa, aby ten odnalazł Chmielewskiego i zorientował się co do charakteru jego wykopaliska.
Rzymski skarb
Karls wywiązał się z zadania doskonale. Odnalazł inżyniera Chmielewskiego i bez trudu przekonał do przekazania znalezisk płockiemu muzeum. Wśród przedmiotów brakowało tylko wielkiej misy, którą budowniczy jeszcze jesienią 1927 roku zawiózł do Warszawy, intuicyjnie uznając ją za najciekawszy obiekt z całego zespołu. Miał zamiar przekazać znalezisko do Muzeum Narodowego, ale już wiosną następnego roku trafiło ono (misa) szczęśliwie do rąk znakomitego polskiego archeologa profesora Włodzimierza Antoniewicza wprawiając go w zachwyt! Naukowiec już po wstępnych oględzinach wiedział, że ma do czynienia z rzymskim wyrobem z tzw. II podokresu rzymskiego (170–370 rok n.e., może z czasów rządów słynnego cesarza Marcusa Aureliusa Severusa Antoninusa Karakalli (to od nazwy galijskiego płaszcza z kapturem, jaki lubił nosić), zwanym terra sigillata. Pod tą zgrabną nazwą kryje się po prostu naczynie gliniane o czerwonej barwie i błyszczącej polewie, z zastawy stołowej mieszkańców imperium rzymskiego.
Wiele tego typu okazów zaopatrzonych było w stemple producentów, dlatego ceramikę tę określa się terminem terra sigillata (czyli po prostu – ceramika stemplowana). Tych naczyń wyprodukowano dość dużo, a na nasze ziemie napływały w okresie od od I do III wieku, gdy Słowianie prowadzili aktywny handel wymienny z imperium rzymskim. Ta ceramika powstawała głównie w ośrodkach zachodnich, zlokalizowanych na terenie obecnych miejscowości La Graufesenque i Lezoux (Francja) oraz Rheinzabern, Westerndorf i Pfaffenhofen (Niemcy). Świadczą o tym zachowane stemple imienne garncarzy i dekoracja naczyń, której analiza umożliwia ustalenie kręgu wytwórców w przypadku braku stempli.
Nie chciałbym, aby wiadomość o „dość dużej produkcji” stworzyła fałszywy obraz, że terra sigillata to powszechnie odnajdowany rzymski rupieć. A gdzie tam! Każde tego typu odkrycie stanowi nie lada sensację i poruszenie w świecie naukowym, bowiem oprócz wskazywania prastarych siedlisk ludzkich także wytycza nowe tereny wpływów rzymskich. Nadto tego typu ozdobne misy datują znaleziska dużo lepiej niż jakieś pieniądze, klejnoty, świecidełka niechby i złote. Są przecież wykonane z kruchego materiału, więc nie mogły być używane długo, a nawet prymitywne klejnoty; od wytworzenia do złożenia w grobie, mogły nosić całe pokolenia kobiet (bo to przeważnie dla nich ten miły gadżet) i jeśli nie miały jakiejś charakterystycznej cechy, to czort wie kiedy zostały wytworzone.
Tak, terra sigillata jest także datownikiem. Wyobrażacie to sobie? Gdy misa z Sadłowa lądowała w ziemi, wówczas w dolinie Drwęcy, czy na Starorypińskiej górze jeno wilcy wyli, a „turowie dostojnie łbami się trykali”. Trwała pogańska noc. Jeszcze w VIII wieku ponad 90 procent powierzchni regionu pokrywały nieprzebyte dębowo-grabowe lasy. A tu pojawia się wizytówka z kraju Cezarów, gdzie kwitnie wspaniała cywilizacja łacińska!
Co stało się z terra sigillata, czym błysnęła sadłowska szklaneczka?... Zapewniam, że tak Państwa nie zostawię, bo w przyszłym odcinku jeszcze pogrzebiemy w Sadłowie i dokończymy historię nie tylko rzymskiej michy, bo i nieco złota błyśnie.
Piotr Grążawski
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie