Reklama

Został pisarzem przez rodzinę [zdjęcia]

Tygodnik CRY
12/07/2023 11:47

W ramach obchodów Dni Rypina Miejsko-Powiatowa Biblioteka Publiczna przygotowała dla miłośników literatury sensacyjnej nie lada gratkę, organizując spotkanie z mistrzem gatunku – Maciejem Siembiedą

Maciej Siembieda od kilkudziesięciu lat prowadzi dziennikarskie śledztwa. W swoich książkach łączy prawdę historyczną z fikcją literacką, których granice są nie do rozpoznania. Jego debiutancka powieść „444”, pisana przez 7 lat dotyczy „Chrztu Warneńczyka”, najczęściej kradzionego obrazu Jana Matejki. O pracy nad nią i innymi utworami opowiadał pisarz podczas spotkania z czytelnikami prowadzonym przez Marka Taczyńskiego, dyrektora biblioteki.

 

Nie byłoby pisarza Macieja Siembiedy i dziennikarza publikującego m.in. w paryskiej „Kulturze", „Polityce", „Odrze", „Tygodniku Kulturalnym" i innych periodykach, gdyby nie determinacja rodziny. Maciej Siembieda zamierzał zostać milicjantem.

 

– Urodziłem się w Starachowicach. Mieszkałem tam 19 lat. Zawsze chciałem prowadzić śledztwa, dochodzić do prawdy. Gdy skończyłem liceum, postanowiłem, że pójdę do Wyższej Szkoły Oficerskiej w Szczytnie prowadzonej przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Wzbudziło to w rodzinie absolutne przerażenie, ale ja byłam absolutnie nie do przekonania. Rodzina była mocno katolicka i wolnościowa. To był maj 80. roku. Za chwilę wprowadzono stan wojenny i pewnie bym gdzieś wylądował w ZOMO, tak jak wszyscy słuchacze tej szkoły – mówił pisarz.

 

Rodzina postanowiła zrobić wszystko, żeby młodzieńca uchronić przed szkołą, która w tamtych latach kojarzona była jednoznacznie z panującym reżimem. Ułożyli plan, do którego wciągnęli pewnego krewnego z innego miasta.

 

– Przywieźli z Opola wujka, który był dziennikarzem. On zaczął mi tłumaczyć, że mogę w sumie robić to samo o czym marzę, ale wcale nie muszę nosić munduru i strzelać obcasami przed przełożonymi. Zaproponował mi, żebym został dziennikarzem. Mówił o śledztwach, które prowadziły gazety i mnie przekonał. „Przyjdź na studia do Opola, ale nie na dziennikarstwo, tylko na polonistykę. Będziesz bardzo dużo czytał, nauczysz się obcować z tekstem i jak zaliczysz pierwszy rok, to ja ci załatwię staż w gazecie” – obiecał wujek. Tak się stało. Dostałem się na tę polonistykę, ale nie czekałem na ten jego staż, bo już na pierwszym roku zacząłem pracę w konkurencyjnym tytule czyli miesięczniku społeczno-kulturalnym. Gdy skończyłem studia, trzeba było wrócić w kieleckie, uczyć dzieci albo zastanowić się co dalej. Wtedy zastępca naczelnego gazety, w której był zatrudniony wujek, zaproponował mi pracę. Zacząłem w dziale miejskim. Tam nauczyłam się dziennikarstwa. Pracowałam w tej gazecie bardzo wiele lat – wyjaśnił autor.

 

Pierwszym reportażem Macieja Siembiedy były dzieje obrazu Jana Matejki „Chrzest Warneńczyka”, na kanwie których powstała jego debiutancka powieść.

– To była historia, którą opowiedziała mi prawowita właścicielka obrazu. To dla jej rodziny Matejko ten obraz namalował, co rzadko się zdarzało, bo on raczej tworzył z wyobraźni. Powstało niezwykle nudne, statyczne dzieło pokazujące orszak wchodzący do katedry wawelskiej. Sportretował na nim Jana Głębockiego, jego żonę i dzieci To był najbardziej kradziony obraz w Polsce. Kiedy znajdował się na liście najbardziej poszukiwanych dzieł sztuki, leżał w Muzeum Narodowym w magazynie. Nikt nie chciał ujawnić kto go tam przyniósł. Ta osoba oddała obraz po cichu, za darmo, pod warunkiem, że nikt nigdy się nie dowie, że był w jego rękach. Obraz wart 6-7 milionów. Kto to był? Domyślam się, ale nie powiem – stwierdził pisarz, ku rozczarowani publiczności.

 

To nie koniec niezwykłych zdarzeń dziejących się wokół „Chrztu Warneńczyka”. Gdy wyszła książka Maciej Siembieda odebrał telefon z nieznanego wcześniej numeru.

 

– Zadzwonili do mnie panowie z takiego specjalnego działu śledczego Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego z propozycją wymiany informacji. Powiedzieli mi: „Pan zaczyna”, a ja na to: „To wy zaczynajcie”, więc wymiana informacji do skutku nie doszła – tłumaczył autor „444”.

 

Przy okazji poszukiwań informacji o obrazie Maciej Siembieda trafił na niezwykły trop.

 

– Odkryłem przedziwny duet – żydowskiego antykwariusza, który był prawą ręką esesmana – Holendra z Amsterdamu, jednego z największych grabieżców dzieł sztuki w czasie II wojny światowej. Razem rabowali polskie kolekcje. Antykwariusz był takim nawigatorem, wskazywał gdzie co jest. W 1942 roku Himmler dobrał się im do tyłka, bo okazało się, że oni rabują dla siebie, a nie dla III Rzeszy. Esesman został wydalony z Polski. Pociągiem pełnym ukradzionych dzieł sztuki pojechał do Amsterdamu, a antykwariusz, jako starozakonny Żyd poleciał sobie spokojnie specjalnym samolotem do Palestyny. W latach 80., jak zaczynałem tę historię zgłębiać, mieszkał jeszcze w Tel Awiwie. Pisałem do niego listy, ale nie odpowiedział. Główna Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce twierdziła, że esesman zabrał ten obraz. W 1974 roku profesor Lorenc uzyskał zgodę na inwentaryzację jego willi. Polska ekipa pojechała, ale w nocy dom spłonął. Ci panowie z ministerstwa powiedzieli mi, że to jest fałszywy trop, że ten obraz był zupełnie gdzie indziej. Potem domyśliłem się gdzie był – wyjaśnił pisarz, nie ujawniając ówczesnego miejsca przechowywania dzieła.

 

Jakie jeszcze niezwykłe historie spotkały Macieja Siembiedę podczas zbierania dokumentacji do kolejnych książek, napiszemy w następnym wydaniu „CRY”.

 

Tekst i fot. (jd)

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo Rypin-cry.pl




Reklama
Wróć do