
Andrzej Szalkowski to niemalże synonim Muzeum Ziemi Dobrzyńskiej, chociaż nic w sobie nie ma z dostojeństwa tej instytucji. Duże poczucie humoru i jeszcze większy dystans do siebie zjednuje dyrektorowi wielu przyjaciół, a nawet wielbicieli.
Wystarczy, że dyrektor pojawi się na jakimkolwiek oficjalnym wydarzeniu, podczas którego kolejne osoby wygłaszają do bólu przewidywalne mowy, dziękując, podziwiając, gratulując; publiczność się ożywia. Wiadomo, że będzie ciekawie lub zabawnie, albo jedno i drugie. Zdarza się, że zamiast garnituru ma na sobie strój z dawnych czasów.
– Praca w muzeum mimo, iż stworzonego na kanwie martyrologii też może przysparzać mnóstwa okazji do radości. Uważam, że jest to miejsce zaufania publicznego do którego przynosi się swoje wspomnienia, pamiątki, niejednokrotnie drogocenne, czasem tajemnice skrywane przez całe życie. Muzeum ma tętnić życiem, a godziny spędzone na zwiedzaniu tych kilku sal, (tak godziny!), mają upływać w niezwykłej atmosferze. Nie takiej, gdzie przewodnik krztusi się patosem swoich słów, ale pełnej odkrywanych tajemnic nieistniejącego już świata. Wymaga to wiedzy, wyobraźni, wrażliwości, delikatności i talentów krasomówczych. Wizyta w muzeum powinna stać się przygodą dla zwiedzającego i zaowocować chęcią powrotu – mówi nam muzealnik z krwi i kości.
– Staram się również, żeby nasi pracownicy przychodzili do placówki z radością i mieli nieustającą chęć zagłębiania wiedzy o przeszłości z archiwaliów, książek, znalezisk archeologicznych, albo rozmów w terenie. Działamy często na najcięższych emocjach i musimy je w sobie mieć. Radość z sukcesu, czasem przez łzy, to też emocje.
Ktoś powiedział, że jak się pracę lubi to się z niej nigdy nie wychodzi. Zabiera się ją do domu, zabiera w podróż. Tak jest ze mną. Jestem teoretycznie po pracy, a ludzie dzwonią, pytają. Zagadnięty w sklepie, też chętnie porozmawiam o regionie, o historii – dodaje dyrektor.
Gdy jest się barwnym, wszędobylskim, ciekawym świata i ludzi człowiekiem, gdy praca jest pasją, a nie przykrym obowiązkiem to takiej osobie zdarzają się przeróżne historyjki. W dniu inauguracji pracy muzeum w 2007 roku po 5-letnim remoncie też jej nie zabrakło.
– Na godzinę przed otwarciem postanowiłem jeszcze powiesić wielkie lustro. Wziąłem wiertarkę i wiercę. Trafiłem w kable schowane w ścianie. Zapanowały ciemności. Zaraz mają się goście schodzić, a tu klops. Na szczęście kolega Piotr, który ma firmę elektryczną szybko przysłał fachowców. Gdy na dole pojawiały się pierwsze zaproszone osoby, na górze trwała jeszcze naprawa. Lustro wisi do dzisiaj, co w nim się przejrzę to mnie śmiech ogarnia, na wspomnienie tamtego wydarzenia. Zresztą tamtego dnia było jeszcze dużo, dużo innych, nazwijmy to, atrakcji – wspomina Andrzej Szalkowski.
Jak to z krową było
W tym samym, 2007 roku, w październiku muzeum postanowiło zorganizować wystawę z okazji 80-lecia ROTR-u. Zaczęto zbierać pamiątki, zdjęcia, których dużą kolekcję przekazała mleczarnia. Trochę eksponatów przynieśli ludzie, pozostałe zostały wypożyczone z Torunia. Prezes spółdzielni zaoferował pomoc. Po namyśle dyrektor uznał, że przydałaby się krowa.
– Nie żywa, tylko z tworzywa sztucznego, naturalnej wielkości i z opcją dojenia. Prezes zgodził się na sfinansowanie zakupu, więc zacząłem szukać firmy, która by się podjęła wyprodukowania zwierzęcia. Znalazłem – w Nowej Soli. Pojechałem po nasz eksponat lawetą z kierowcą. Wracając późną nocą, zatrzymaliśmy się na światłach w Toruniu. Krowa leżała na boku, przypięta pasami. Zainteresowała się nami policja. Najwyraźniej podejrzewali nas, że wieziemy truchło padłej lub nielegalnie ubitej krasuli. Chyba się połapali, że to makieta, bo nic nie powiedzieli, a my pojechaliśmy dalej – opowiada dyrektor.
Wystawa cieszyła się dużym powodzeniem, a krowa wzbudziła entuzjazm, głównie u dzieci.
– W dniu otwarcia wszystkie sale i korytarze były pełne gości, ledwo się mieścili. W pierwszym miesiącu jej funkcjonowania mieliśmy ponad 800. indywidualnych zwiedzających. Później było jeszcze lepiej, przyjeżdżały wycieczki i zorganizowane grupy. Ludzi fascynował temat mleczarni. Krowa posłużyła nam do realizacji kolejnych wydarzeń dla najmłodszych – konkursu rysunkowego, konkursu na jej imię. Została Łatką. Jeździła po gminach na dożynki i pomaga nam do dziś. Jak? Otóż za wypożyczenie dostajemy a to materiały plastyczne dla naszych podopiecznych, a to pieniądze wpłacane na muzealne konto – mówi szef muzeum.
– W swojej karierze wiele razy zetknąłem się z bardzo przychylną postawą ze strony władz ROTR-u i ludzi tam pracujących. My też nie odmawialiśmy pomocy. Były pomysły utworzenia nowej serii produktów pod nazwą Dobre Dobrzyńskie. Była koncepcja uruchomienia wioski mleczarskiej, czegoś na kształt mini skansenu, by w oparciu o tradycję promować rypińską spółdzielnię. Te idee rodziły się w zaciszu mojego gabinetu, podczas rozmów w wąskim gronie. Mieliśmy wspólne plany na programy lojalnościowe dla dostawców. W efekcie jednego z nich mleczarnia włączyła się w powrót figurki świętego Jana Nepomucena do Urszulewa. Dziś ROTR-u już nie ma, ale plastikowa krowa będzie mi zawsze przypominać wysiłek wielu pokoleń pracowników mleczarni, który był fundamentem jej niegdysiejszej potęgi, jaką zaprezentowaliśmy w 2007 roku – sięgnął pamięcią Andrzej Szalkowski do jeszcze dobrych dla ROTR-u czasów.
Dyrektor na tropie pewnego zdjęcia
Telefon w gabinecie Andrzeja Szalkowskiego prawie nie milknie. Dzwonią ludzie z Rypina, ziemi dobrzyńskiej, z Polski, z zagranicy. Szukają informacji, rady, podpowiedzi dotyczących starych dokumentów, przedmiotów czy zdjęć. Dyrektor pomaga, nawet jeśli musi na to poświęcić dużo czasu, chyba, że jest to niemożliwe, jak w przypadku pana, dajmy na to Janusza.
– Tę rozmowę pamiętam doskonale, bo chyba zostałem posądzony o nadprzyrodzone moce. „Panie dyrektorze, zbieram informacje o mojej rodzinie i zdobyłem takie zdjęcie, czarno-białe, z końca XIX wieku. Jest na nim kobieta w czarnej sukni, a na kolanach ma małe dziecko. Czy może wie pan co to za dziecko?” Wyjaśniłem panu Januszowi, że póki co rozmawiamy przez telefon, a gdybym tę fotografię zobaczył, to niewykluczone, że mógłbym coś powiedzieć. Nie widziałem wszystkich zdjęć na świecie i nie znam wszystkich wizerunków dzieci. Pan Janusz zmarkotniał i rzekł „Szkoda, a myślałem, że pan to będzie wiedział!” Nie było jeszcze wtedy Skype’a, dzisiaj może bym jakoś pomógł. Gdy spojrzę na ten nasz telefon to się uśmiecham w duchu – wspomina Andrzej Szalkowski.
Udało się za to skutecznie zadziałać dyrektorowi w sprawie dwóch pań, które swoje, jeszcze przedwojenne dzieciństwo, spędziły w Rypinie. W książce Janusza Jarosławskiego „Szable Wojska Polskiego 1918-1939” jest fotografia szabli podarowanej generałowi Mikołajowi Bołtuciowi przez społeczeństwo Rypina.
– Na prośbę autora publikacji, znalazłem trochę informacji o uroczystości przekazania szabli, ale nie doszukałem się zdjęcia z tamtego wydarzenia. W książce są zawarte wspomnienia Barbary Kowalskiej i Anny Sobocińskiej-Lorenc, których ojcowie zostali zamordowani w Domu Kaźni. One ze swoimi mamami uciekły z Rypina, prawie niczego nie zabierając ze sobą. Pan Janusz był nawet gościem naszego muzeum w trakcie promocji książki. Po kilku miesiącach zobaczyłem w Internecie stare zdjęcia wstawione przez mieszkankę Rypina. Na jednym z nich były dwie dziewczynki w białych sukienkach i z białymi kokardkami we włosach, które niosły kwiaty jakiemuś generałowi. Fotografię podpisano „3 Maja w Rypinie”. Przyjrzałem się jej dokładnie i mówię sobie „Nie, to nie jest 3 Maja, to jest uroczystość wręczenia szabli generałowi Bołtuciowi, a dziewczynki to mała Basia i mała Ania”. Zdjęcie udało mi się zdobyć, zeskanowałem je, zrobiłem bardzo dobrą kopię i wysłałem obu paniom wraz z naszą publikacją o zbrodniach niemieckich na ziemi dobrzyńskiej. Kilka tygodni temu odebrałem telefon od pani Barbary z podziękowaniami. „Przewrócił mi pan pamięć z jednego dnia mojego dzieciństwa” - powiedziała. Takie wzruszające chwile są dla mnie cenną nagrodą – zwierzył się nam dyrektor Szalkowski.
Gazeta polonijna w Niemczech o muzeum
Muzeum Ziemi Dobrzyńskiej jest znane i rozpoznawalne nie tylko w regionie, ale wieści o nim dochodzą do Polaków mieszkających za granicą.
– Nie tak dawno zadzwoniła pani Barbara Krajewska z redakcji czasopisma polonijnego w Berlinie, że kilka tygodni temu przejeżdżała przez Rypin. Muzeum było już zamknięte, więc tylko złożyła kwiaty przed Domem Kaźni. Była zainteresowana informacjami o hrabim Stanisławie Sierakowskim, pierwszym prezesie Związku Polaków w Niemczech i Związku Mniejszości Narodowych w Niemczech, który został zamordowany w 26 października 1939 roku przez siepaczy Selbstschutzu w rypińskim więzieniu. Napisałem obszerny tekst, sfotografowałem kościół w Osieku, sfotografował nasze piwnice, zebrałem trochę starych zdjęć i wysłałem. W odpowiedzi dostałem mejl z podziękowaniami i z wiadomością, że artykuł bardzo w redakcji się spodobał i chętnie opublikują kolejne z Rypina i ziemi dobrzyńskiej – opowiada Andrzej Szalkowski.
O tym, co jeszcze przytrafiło się dyrektorowi muzeum, kim była tajemnicza dama, która pojawiła się w lesie rusinowskim, co się zadziało z biustem pani Krysi oraz co spowodowało, że Andrzej Szalkowski założył konto na Facebooku dowiecie się z kolejnego wydania „CRY”.
Tekst i fot. (jd)
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie