
Po pandemicznej przerwie Miejsko-Powiatowa Biblioteka Publiczna wróciła do spotkań z autorami książek. Ostatnim gościem książnicy był Marcin Szczygielski, człowiek wielu talentów i z barwnym życiorysem na koncie.
Rozmowę z pisarzem, dramaturgiem, dziennikarzem, grafikiem prowadził Marek Taczyński.
Rodzina, ach rodzina…
– Miałem 12 lat, gdy zakończył się rozwód moich rodziców trwający 5 lat. Były to niekończące się bitwy sądowe o wyposażenie mieszkania. Kto ma dostać dywan, było bardzo istotne i roztrząsane przez adwokatów. Ojciec potrafił przyjechać do naszego mieszkania, gdy mama była w pracy, a ja w szkole i coś zabrać. W rewanżu wynosiliśmy z mamą rzeczy i chowaliśmy je u ciotki. Tata nie odegrał w moim życiu znaczącej roli. Traktował mnie bardziej jak kumpla niż syna. To człowiek, który się zawsze świetnie zapowiada. Jest aktorem, ciągle na takim etapie, że za chwilę będzie sławny. Ojciec zdecydowanie nie nadawał się do tego, by zakładać rodzinę. Miał ich cztery, ma też trzech synów, każdy z innej konfiguracji. Znamy się nawet. W zasadzie jestem jedynakiem i wywarło to na mnie wpływ, gdyż dobrze się czuję pojedynczo. Dorastałem w latach 70. i na początku 80. Byliśmy we dwoje – ja i mama. W domu się nie przelewało, mogło nie być szynki, ale książki być musiały, bo one były dla mojej mamy najważniejsze – opowiadał Marcin Szczygielski.
Pierwsze lektury
– Mama codziennie mi czytała, zawsze świetnie wybierała książki. Gdy nauczyłem się sam składać litery, podsuwała mi lektury. Zadbała na przykład o to, żebym poznał wszystkie powieści Juliusza Verne wydane w Polsce. Ona mnie popchnęła w kierunku literatury i kula zaczęła się toczyć. Jako dzieciak spędzałem dużo czasu sam w domu, bo mama pracowała na dwóch etatach, żeby nam się lepiej żyło. Mogłem robić to, co mi się żywnie podobało. W telewizji nie bardzo było co oglądać, więc sięgałem po książki. Gdy miałem 10 lat, przeczytałem „Grona gniewu” z tego powodu, że miały bardzo atrakcyjną okładkę. Jest to dość drastyczna powieść. Była tam scena, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie, nie mogłem jej z siebie wyczyścić tygodniami. Nie powinienem czytać owej powieści w tamtym wieku, ale z drugiej strony tego typu lektury mnie uformowały i ukształtowały moje podejście do literatury, do tego co ja sam piszę w książkach dla młodzieży. Czasami poruszam tematy bardzo trudne, bo uważam, że z nimi można rozmawiać o wszystkim, tylko trzeba znaleźć sposób – tłumaczył pisarz.
Pierwszą książka przeczytaną samodzielnie przez Marcina Szczygielskiego była… „Ania z Zielonego Wzgórza”. – Miałem wtedy chyba 8 lat, wróciłem do domu ze szkoły. Usiadłem na kanapie, pogoda była kiepska, w telewizji leciało technikum rolnicze. Nie bardzo miałem co robić. Pomyślałem wtedy sobie: „Przecież ja umiem czytać!”. Wziąłem z półki mamy pierwszą lepszą książkę i była to właśnie „Ania z Zielonego Wzgórza”, która tak mnie wciągnęła, że całą przeczytałem, mimo że jeszcze nie robiłem tego płynnie – zdradził twórca. Jaki istotny wpływ na pisarza miała lektura tej dziewczyńskiej powieści, okazało się wiele lat później. Na razie nastoletni Marcin chodzi do szkoły, raz w Warszawie, potem w Szczecinie, potem znowu w Warszawie, żeby na koniec swojej nastoletniej edukacji zakotwiczyć w jednym ze szczecińskich liceów. Dla autora był to najprzyjemniejszy i najistotniejszy okres w jego życiu.
Praca
Nim Marcin Szczygielski został pisarzem, parał się grafiką użytkową. Pracował w jednej z agencji reklamowych.
– Robiliśmy tam dziwne rzeczy, np. ulotki dla hotelu robotniczego. Kto przyszedł z ulicy, dostawał to czego chciał. Była to szkoła życia, choć słabo płatna, ale dużo się tam nauczyłem i za to jestem wdzięczny moim ówczesnym pracodawcom. Któregoś dnia znajomy powiedział, że w „Playboyu” szukają ilustratora. Trzeba było szybko zrobić jakiś rysunek. Pomyślałem, co mi szkodzi i narysowałem taki malutki, który spodobał się Andrzejowi Bobrowskiego, dyrektorowi artystycznemu. Moja współpraca z miesięcznikiem zaczęła się rozwijać, aż przyszedł taki miesiąc, kiedy okazało się, że ja z wierszówki dostałem więcej niż grafik, który był zatrudniony na etacie. Maciek wtedy dostał szału, mówił: Ja tu siedzę codziennie, po 8 godzin, zasuwam jak mała lokomotywa, a taki gnojek przychodzi, zrobi, kilka rzeczy, przyniesie dyskietkę i dostaje więcej pieniędzy za miesiąc niż ja”. Zaprosiła mnie wtedy na rozmowę pani prezes Beata Milewska i powiedziała, że albo przyjdę do nich na stałe, albo będą zamawiać mniej ilustracji. Wybrałem więc etat. Przyjeżdżałem na drugą zmianę o czternastej, komputer dla mnie był zwolniony o siedemnastej. Pracowałem do dwudziestej trzeciej, a nawet dłużej, ale uznałem, że tak musi być. W końcu przyszedł taki moment, że redakcję było stać na zakup komputera dla mnie i miałem własne stanowisko pracy. Potem zostałem głównym grafikiem. Następnie zrezygnował z pracy Andrzej Pągowski – dyrektor artystyczny. Zatrudniono Meksykanina, który przepracował kilka miesięcy i odszedł. Wtedy zebrałem się na odwagę, poszedłem do Beaty i powiedziałem, że chcę być dyrektorem artystycznym. Popatrzyła na mnie i się zgodziła. Miałem wówczas 23 lata – relacjonuje przyszły pisarz początki swojej zawodowej kariery.
O tym, jak kuchenny zmywak wpłynął na życiową decyzję Marcina Szczygielskiego zostania pisarzem, co było w torbie Zochy, do czego doprowadziła wredna Zenia i jeszcze kilka historyjek z życia autora przeczytacie w najnowszym CRY.
Tekst i fot. (jd)
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie