
W poprzednim wydaniu papierowym CRY zamieściliśmy pierwszą część relacji ze spotkania z Marcinem Szczygielskim – pisarzem, dramaturgiem, dziennikarzem i grafikiem w jednej osobie.
Barwny człowiek, barwne życie, barwne opowieści – tak w skrócie można by opisać autora książek dla młodzieży i dorosłych. Jakim jest pisarzem, ocenią czytelnicy.
Początek pisarskiej drogi, której zaczynem był zmywak
– O tym, żeby napisać książkę, myślałem w bardzo wczesnym wieku, ale miałem przekonanie, że pisarzem człowiek się rodzi, a nie staje. Myślałem, iż cudownie byłoby być literatem, lecz ja na pewno się do tego nie nadaję i nie podejmowałem żadnych konkretnych prób. Kiedy w 2002 roku zorientowałem się, że nie mogę pracować dłużej w swoim wyuczonym zawodzie, bo nie chcę tego robić, zacząłem pisać swoją pierwszą powieść. Byłem wówczas dyrektorem kreatywnym wydawnictwie Gruner. Wydawaliśmy „Glamour”, „Naj” „Claudię”, „National Geographic”, „Focus”, tych czasopism było bardzo dużo. W tamtym czasie do nich były dołączane gratisy. Każda gazeta musiała mieć prezent dla czytelnika. Gdy do jednego z pism dodano sztućce w kasecie, to wszyscy mówili tylko o tych sztućcach, a nie o tym co było w tygodniku. Podobna sytuacja miała miejsce ze zmywakiem dołączonym do kolejnego magazynu. To był szał, nakład wyczerpał się błyskawicznie. Poziom absurdu pracy w wydawnictwie doszedł do tego, że pomyślałam że nie chce się tym zajmować. Zacząłem po kryjomu pisać książkę – mówił Marcin Szczygielski w rypińskiej bibliotece.
Pierwsze koty za płoty
Napisać książkę to jedno, ale wypromować ją, trafić do szerokiego kręgu odbiorców to dopiero sztuka. Dzięki pomocy znanych znajomych Marcinowi Szczygielskiemu to się udało, chociaż łatwo nie było.
– Gdy miałem pół książki, powiedziałem o tym dwóm osobom, mojej przyjaciółce Magdzie i Tomkowi Raczkowi. Wylali na mnie kubeł zimnej wody. Magda stwierdziła, że może w takim razie i ona zacznie tworzyć prozę, a Tomek oświadczył, że przecież to on jest od pisania książek. Ich reakcja nie była taka, jakiej się spodziewałem, ale pomyślałem trudno i pisałem dalej. Gdy skończyłem, Tomek ocenił, że powieść jest zabawna. Poprosiliśmy Zygmunta Kałużyńskiego, żeby ją przeczytał. Zygmunt był mocno sceptyczny, ale to był tak uprzejmy, łagodny, dobry człowiek, że nigdy w życiu nie powiedziałby tego wprost. Rzekł, że napisze do niej rekomendację. Było to jedno zdanie: „Moja najbardziej pikantna lektura od lat” i znalazło się ono na okładce. Gdy powieść się ukazała, zadzwonił do mnie Krzysztof Teodor Toeplitz i zaprosił do swojego programu w telewizji. Zdaję sobie sprawę, że gdyby nie rekomendacja Zygmunta Kałużyńskiego, nie trafiłbym do tego programu – kontynuował swą opowieść prozaik.
Pierwszą powieścią Marcina Szczygielskiego był „Pl-boy”, w którym opisał swoje doświadczenia z pracy w redakcji polskiej edycji „Playboya”. Po to, żeby książka się ukazała, założył wraz z Tomaszem Raczkiem wydawnictwo.
– Wiedziałam jak funkcjonuje świat literatury i że zarobić na książce nie jest łatwo nawet wydawcy, a co dopiero pisarzowi. Takie wtedy były realia. Jeśli mam pisać, to nie mogę pracować na etacie, bo nie dałbym rady. W związku z czym wymyśliłem, że należy założyć wydawnictwo. Namówiłem mojego przyjaciela Tomasza Raczka, żebyśmy to zrobili wspólnie – wyjaśnił autor „Pl-boya”.
Stworzony przez obu panów Instytut Wydawniczy Latarnik istnieje do dziś. Specjalizuje się w publikowaniu książek o mediach, o ludziach mediów i pisanych przez ludzi mediów.
„Ania z Zielonego Wzgórza”
Jak już wspominaliśmy w zeszłotygodniowej relacji ze spotkania z Marcinem Szczygielskim, pierwszą lekturą samodzielnie przeczytaną przez pisarza była „Ania z Zielonego Wzgórza”. Mądrość z niej zaczerpnięta stała się istotną wskazówką w jego twórczości.
– Zapamiętałem, że ktoś dał Ani radę, gdy czyniła swoje próby literackie i opisywała jakieś karkołomne sytuacje, żeby nie przelewała na papier takich bzdur, tylko pisała o tym co zna. Wziąłem to sobie do serca, gdy zaczęłam myśleć o napisaniu pierwszej książki. Uznałem że sportretowanie pracy redakcji „Playboya” od kulis będzie atrakcyjne.
Było fajnie, ale się skończyło przez wredną Zenię
– W „Playboyu” panowała świetna atmosfera. Wszyscy się na tyle polubiliśmy, że potrafiliśmy po pracy pójść do klubu i siedzieć tam do północy, pojechać razem na obiad albo na weekend. Prezeska Beata Milewska uznała, że jest nam za wesoło i za przyjemnie i nie może tak być. Przyjęła do pracy pewną osobę, która okazała się czynnikiem rozsadzającym wszystko od środka. Jest zresztą jedną z bohaterek mojej książki i w niej nazywa się Zenia. Była to pani, która nic nie umiała, ale zawsze miała coś do powiedzenia na każdy temat. Jej praca w „Playboyu” polegała na tym, że po przyjściu do redakcji robiła obchód, sprawdzała wszystko, a następnie zamykała się w pokoju, dzwoniła do Beaty i zdawała relację z tego co się dzieje, co kto powiedział, co kto robi. Miała niewiarygodne umiejętności nastawiania jednej osoby przeciw drugiej. Doprowadziła do tego, że wszyscy zaczęliśmy się czuć coraz gorzej, nasze znajomości i przyjaźnie się rozluźniały, a sympatia do „Playboya” opadała. Zaczęliśmy się rozglądać za inną pracą – wyjaśniał pisarz.
Gdyby nie intrygi Zeni być może Marcin Szczygielski nie zostałby tak szybko pisarzem, tylko dalej pracował w „Playboyu”, nie przeniósłby się do wydawnictwa Gruner. Może w ogóle pisarzem by nie został.
Skandalizujący „Berek”
W 2007 roku ukazała się powieść „Berek”, traktująca o konflikcie wyzwolonego geja Pawła i Anny, przedstawicielki tzw. moherowych beretów.
– Bohater „Berka” jest pogodzony ze swoją seksualnością, ale nie z tym, że go nienawidzi sąsiadka. Prowadzili ze sobą wojnę, która doszła do takiej eskalacji, że zakończyła się dramatem. W jej wyniku okazało się, że ona nie może żyć bez niego, a on bez niej i muszą sobie nawzajem pomóc. To był prosty zabieg, który wypalił. Książka wywołała spory hałas, którego się nie spodziewałem. Zastanawiałem się, co mam dalej robić. Jeśli napiszę kolejną powieść o świecie gejowskim, to wszyscy będą mówili, że się powtarzam. Jeśli tego nie zrobię, powiedzą że tamto było lepsze, a to jest gorsze. Wtedy po „Berku” przyszedł czas, aby zrealizować mój podstawowy zamiar, czyli zacząć pisać dla młodych czytelników. Zawiesiłem wszystkie kontakty, odłączyłem telefon, wyjechałem z Warszawy na pół roku i zabrałem się za pracę – kontynuował swoją opowieść Marcin Szczygielski.
Efektem była Omega”, wydana w 2009 roku fantastyczno-przygodowa powieść dla młodzieży, w 2010 r. kolejna – „Za niebieskimi drzwiami”, a w 2011 r. „Czarny młyn”. O dorosłych czytelnikach pisarz jednak nie zapomniał.
Filipinki i torba Zochy
Mamą pisarza jest Iwona Racz-Szczygielska, która jeszcze jako uczennica Technikum Handlowego w Szczecinie była członkinią zespołu Filipinki.
– W Filipinkach mama śpiewała od samego początku. Zrezygnowała z występów, kiedy byłem w drodze. W lutym 1972 roku po koncercie w Sali Kongresowej wróciła do domu i oznajmiła, że to był jej ostatni raz, ale kontakty z dziewczynami z zespołu utrzymywała. Spotykały się, odwiedzały mimo tego, że część mieszkała w Warszawie, część w Szczecinie. Gdy dojrzałem do opowiedzenia historii Filipinek, wydawało mi się, że to nie będzie nic trudnego. Miałem tylko zgryz polegający na tym, żeby żadnej z nich nie urazić. One mają wyraziste, nietuzinkowe osobowości. Każda ma swój punkt widzenia na wszystko, łącznie z historią zespołu. Potrafią się nawet dzisiaj pokłócić w radiu, chociaż są mocno starszymi paniami pod osiemdziesiątkę. Pewnego dnia zadzwoniłem do mamy i oznajmiłem, że mam pomysł jak napisać książkę o Filipinkach, tylko będzie mi potrzebna torba Zochy. Zosia Bogdanowicz zachowała najwięcej pamiątek ze wszystkich dziewczyn i trzyma je w takiej wielkiej pasiastej torbie. Przy każdej okazji, gdy była mowa o zespole, obligowano ją, żeby tę torbę przyniosła na spotkanie. Torba Zochy stała się więc fundamentem książki o Filipinkach. O zespole prawie niczego nie wiedziałem. One nigdy nie opowiadał o swoich sukcesach, tylko mówiły nam co działo się w garderobie, co się działo na Batorym jak płynęły do Ameryki, co się wydarzyło podczas tras koncertowych w Rosji. Nie wspominały jakie nakłady płyt sprzedawały, że gdy były w Stanach, to ich piosenka znalazła się na amerykańskiej liście przebojów. Żadna z nich nigdy nie raczyła o tym wspomnieć, bo uważały, że jest to nieskromne – relacjonował Marcin Szczygielski.
Efektem pracy pisarza jest wydana w 2013 roku monografia zespołu „Filipinki – to my! Ilustrowana historia pierwszego polskiego girlsbandu”.
Tekst i fot. (jd)
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie