Reklama

Kolejne perypetie dyrektora muzeum

Tygodnik CRY
06/10/2020 10:01

Co ma zrobić dyrektor muzeum, gdy chce uzupełnić ekspozycję, a konto placówki puste? Może rozłożyć ręce i czekać na mannę z nieba albo szukać, dzwonić, listy lub maile pisać. Może u kogoś na strychu zawieruszyły się cenne okazy. Może jakaś instytucja cierpi na nadmiar eksponatów, na przykład obrazów?

Jakim cudem do Muzeum Ziemi Dobrzyńskiej trafiły kolekcje dzieł dwóch malarzy.

Właściwie nie cudem, a dzięki inwencji Andrzeja Szalkowskiego.

– Wykorzystałem prywatną znajomość z pewnym panem, który był wysoko postawionym pracownikiem Muzeum Narodowego w Warszawie. Dzięki jego uprzejmości trafiły do nas prace Aleksandra Winnickiego-Radziewicza i Stanisława Poznańskiego. Pierwszy to przedwojenny absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, autor pejzaży, martwych natur i portretów. Jego obrazy nawiązują do malarstwa freskowego i witraży, są w duchu ekspresjonizmu Ecole de Paris. Stanisław Poznański ukończył w 1937 roku warszawską Akademię Sztuk Pięknych. Po wojnie był prorektorem  ASP w Warszawie i dziekanem Wydziału Grafiki w tej samej uczelni. Oprócz malarstwa sztalugowego tworzył grafiki i ilustrował książki. Dostaliśmy kolekcje prac obu artystów nie w depozyt, a na własność. To rzadka praktyka, bo muzea niechętnie oddają swoje zasoby. To malarstwo dość trudne w odbiorze, ale dla nas są bardzo cenne. Dzięki nim mamy XX-wieczne dzieła sztuki uznanych twórców. Przy okazji pozyskaliśmy też trochę sreber – wyjaśnia Andrzej Szalkowski.

Obrazy obecnie ozdabiają ściany rypińskiej placówki zamiast się kurzyć w magazynach.

Wydawać by się mogło, że praca muzealnika czy archeologa nie niesie za sobą szczególnych niebezpieczeństw. Nic bardziej mylnego, o czym można się przekonać chociażby z trylogii „Klątwy, mikroby i uczeni” Zbigniewa Święcha.

Patrzeć i nie widzieć

– Pewnego razu zdobyliśmy Pismo Święte wydane w Wittenberdze w 1684 roku. Ta kilkusetletnia luterańska księga, według ostatniego właściciela, pochodziła z domu modlitwy z okolic Rypina, najprawdopodobniej z Pręczek. Ucieszony, acz ostrożny zabrałem się do jej analizy. Było to na dwa dni przed otwarciem wyjątkowo pięknej i kolorowej wystawy o kulturze i historii Romów w Polsce. Ubrany w fartuch, w okularach ochronnych, w rękawiczkach oglądałem strona po stronie nasz bezcenny nabytek, wiedząc, że stare księgi i dokumenty są siedliskiem różnego rodzaju zarazków i pleśni na które możemy nie być odporni. Oglądam i oglądam, a że nie wszystko było dla mnie jasne postanowiłem zadzwonić do kolegi z Włocławka, żeby się skonsultować. Na czas rozmowy zdjąłem rękawiczki, okulary i gadamy. W pewnym momencie musiałem chyba dotknąć kilku kartek i potrzeć odruchowo oczy. Dwa dni później nie mogłem ich otworzyć. Zaropiałe, bolące. Tragedia. Żona przywiozła mnie do muzeum. Wnet otwarcie wystawy, a ja nie widzę. Zaprzyjaźniony zespół muzyczny Romów rypińskich już się nastraja, zaczynają grać na otwarcie. Proszę pracowników „Kochani otwórzcie tę wystawę beze mnie, ja nic nie widzę. Mam chore oczy”. Ale pracownicy, że nie. Ten się boi. Ta nie umie. Ta twierdzi, że tylko ja. Na to wszystko wpada Ryszard z zespołu muzycznego i mówi „Panie sprzęt się spalił”. Coooo!!! – wykrzyknąłem! Z tego wszystkiego otworzyłem oczy, których już nie mogłem zamknąć, a one na dodatek niemiłosiernie bolały. Wystawę otwierałem w ciemnych okularach, i z płynącymi po policzkach łzami. Goście myśleli, że się ustylizowałem na członka zespołu muzycznego, nie zdając sobie sprawy, jakie cierpiałem katusze. Po wernisażu żona zwiozła mnie do okulistki, która mimo późnej pory na szczęście mnie przyjęła. Wyraziła wielkie zdziwienie postępującym zniszczeniem rogówki. Bakcyle z księgi chciały mnie oślepić jak Krzyżacy Juranda. Leczenie pomogło i do dziś jestem wdzięczny pani doktor. Biblia została odkażona, a ja, dzięki swojemu występowi w czarnych okularach mam kilku wiernych fanów – zrelacjonował dyrektor historię, która skończyła się szczęśliwie dla niego, dla księgi i dla wernisażu.

Któż by pomyślał, że przygotowanie wystawy może wymagać osobliwych czynów. Na przykład zrzucenia garderoby, nie dlatego, że gorąco, lecz z innych powodów.

Dyrektor muzeum z nagim torsem

– Jedną z cenniejszych wystaw jakie gościliśmy była „Sztuka Dalekiego Wschodu” ze zbiorów Andrzeja Cerlińskiego, podróżnika, kolekcjonera, estety i niezwykle wymagającego kontrahenta. Miał wobec nas bardzo wygórowane oczekiwania. Podczas montażu ekspozycji, gdy trzeba było ustawić w gablocie figury hinduskich bóstw wykonane z kości słoniowej, tak misternie rzeźbionych jak sieć pajęcza, do tego tak cennych, że każda z nich miała wartość dobrego samochodu, moi pracownicy osłupieli. Z przerażeniem w oczach odmówili nawet dotykania ich. Rad nierad wziąłem się do tego sam. Żeby nie zahaczyć rąbkiem koszuli  żadnej z rzeźb rozebrałem się do pasa, wsunąłem w gablotę i misternie wiązałem każdą figurkę na trzy żyłki grubości włosa, tak by się nie poprzewracały. Parno jak w szybkowarze było w tej gablocie, gorąco, duszno. Jakoś mi się udało. Wystawę zrobiliśmy, a właściciel do dziś zachwyca się, jak to został przyjęty w Rypinie i jaką mu galę zorganizowano – opowiedział nam kolejną historyjkę Andrzej Szalkowski.

Wkrótce następne przygody szefa Muzeum Ziemi Dobrzyńskiej w Rypinie.

Tekst i fot. (jd)

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo Rypin-cry.pl




Reklama
Wróć do